– To niezwykle pociągająca propozycja – odrzekł i podał jej ramię.
W jego towarzystwie Amanda czuła się rozluźniona i spokojna, zupełnie inaczej niż w towarzystwie Jacka. Ironia losu sprawiła, że Hartley, chociaż pisał książki dla dzieci, sam był bezdzietnym wdowcem.
– To było dobre małżeństwo – zwierzył się Amandzie. Nadal trzymał w dużych dłoniach kryształową czarkę do ponczu, chociaż już kilkanaście minut wcześniej wypił ostatnią i kroplę trunku. – Moja żona należała do tych kobiet, które wiedzą, co zrobić, żeby mężczyzna w ich towarzystwie czuł się dobrze. Była naturalna i miła, nigdy nie przybierała niemądrych, pretensjonalnych póz, co robi dzisiaj większość kobiet. Zawsze mówiła to, co myśli, i lubiła się śmiać. – Hartley umilkł i z namysłem spojrzał na Amandę. – Właściwie była bardzo podobna do pani.
Jackowi wreszcie udało się uwolnić od śmiertelnie nudnego towarzystwa dwóch naukowców, specjalistów od starożytności. Doktor Samuel Shoreham i jego brat Claude za wszelką cenę starali się przekonać go do wydania swojego dzieła na temat sztuki starożytnej Grecji. Oddalając się od nich, z trudem ukrywał ulgę. Po chwili natknął się na Oscara Fretwella.
– Gdzie ona jest? – zapytał go zwięźle. Nie musiał tłumaczyć, o kogo chodzi.
– Panna Briars siedzi na sofie w rogu salonu i rozmawia z panem Hartleyem – powiadomił go Oscar. – Zapewniam cię, że jest przy nim zupełnie bezpieczna. Hartley nigdy by sobie nie pozwolił na nieodpowiednie zachowanie wobec damy.
Jack zerknął na nich kątem oka, a potem wpatrzył się ponuro w trzymany w ręku kieliszek brandy. Na jego ustach pojawił się jakiś dziwny, gorzki uśmiech.
– Co wiesz o Charlesie Hartleyu? – zapytał podwładnego, nie podnosząc wzroku.
– Chodzi o jego pozycję czy o charakter? Hartley to wdowiec i cieszy się opinią przyzwoitego człowieka. Jest dość dobrze sytuowany, pochodzi z porządnej rodziny i nigdy nie był zamieszany w żaden skandal. – Fretwell zamilkł na chwilę i uśmiechnął się. – I o ile się nie mylę, uwielbiają go wszystkie dzieci.
– A co wiesz o mnie? – spytał cicho Jack.
Zdezorientowany Fretwell zmarszczył czoło.
– Nie jestem pewien, o co chodzi w tym pytaniu.
– Wiesz, jak prowadzę interesy. Nie jestem przyzwoity, byłem zamieszany w kilka skandali. Zarobiłem fortunę, ale pochodzę z nieprawego łoża i płynie we mnie zła krew. Na dodatek nie lubię dzieci, mierzi mnie idea małżeństwa i żaden mój związek z kobietą nie trwał dłużej niż pół roku. I jestem samolubnym łajdakiem… bo mimo wszystkich swoich wad nie zamierzam rezygnować z panny Briars, chociaż taki ktoś jak ja zupełnie się dla niej nie nadaje.
– Panna Amanda to inteligentna kobieta – zauważył cicho Fretwell. – Może powinieneś pozwolić, by sama zdecydowała, kto się lepiej dla niej nadaje.
Jack potrząsnął głową.
– Zrozumie swój błąd, dopiero kiedy go już popełni -oznajmił ponuro. – Z kobietami zawsze tak jest.
– A jednak… – zaczął nerwowo Fretwell, ale Jack szybko odszedł.
Świąteczna kolacja okazała się wyśmienita. Każde smakowite danie serwowane gościom wywoływało okrzyki zachwytu. Rytmiczny dźwięk odkorkowywanych butelek wina wybijał się ponad pobrzękiwanie kieliszków i gwar ożywionych rozmów. Amanda nie mogła się doliczyć, ile przeróżnych smakołyków jej proponowano. Do wyboru miała cztery rodzaje zup, włącznie z żółwiową i z homarów. Samych pieczonych indyków z wybornym ziołowym nadzieniem podano kilka.
Lokaje co chwila wnosili niezliczone półmiski z cielęciną w sosie beszamelowym, kapłonami, pieczonymi przepiórkami i zającami, sarniną, łabędzimi jajami i najróżniejszymi warzywami duszonymi w maśle. Egzotyczne ryby i dziczyznę zapiekaną w cieście wnoszono w srebrnych, parujących naczyniach. Potem pojawiły się tace z owocami i sałatkami oraz kryształowe patery, na których piętrzyły się trufle w winie. Podano nawet delikatne szparagi, chociaż o tej porze roku były niemal nieosiągalne i bardzo drogie.
Wspaniały posiłek bardzo Amandzie smakował, chociaż nie dostrzegała, co je. Całą uwagę skupiła na siedzącym obok mężczyźnie. Devlin roztoczył przed nią cały swój urok, opowiadał zabawne historie, wykazując się poczuciem humoru, które na pewno zawdzięczał swojemu irlandzkiemu pochodzeniu.
Amanda czuła jakiś dziwny, słodki ucisk, który nie miał nic wspólnego z wypitym do kolacji winem. Chciała zostać z Devlinem sam na sam, kusić go i uwodzić, mieć go tylko dla siebie, choćby na krótką chwilę. Kiedy patrzyła na jego ręce, robiło jej się sucho w ustach. Przypomniała sobie jego dotyk… i chciała doświadczyć tego jeszcze raz. Pragnęła dać ujście swojemu fizycznemu pożądaniu, a potem, rozluźniona i szczęśliwa, leżeć w jego ramionach. Wiodła takie zwyczajne życie, a Devlin rozjaśnił je niczym ognista kometa nocne niebo.
Wydawało jej się, że kolacja trwa całą wieczność. W końcu goście skończyli jeść i podzielili się na grupy. Niektórzy panowie zostali przy stole, żeby wypić kieliszek porto, część pań poszła na herbatę do saloniku, a wiele osób płci obojga zebrało się przy fortepianie, żeby śpiewać kolędy. Amanda zamierzała dołączyć do tej ostatniej grupy, ale zanim doszła do instrumentu, poczuła, że Devlin chwyta ją za łokieć.
– Chodź ze mną – usłyszała jego niski głos tuż przy uchu.
– A dokąd pójdziemy? – spytała zadziornie.
Minę miał układną, ale w oczach błyszczało niepohamowane pożądanie.
– Znajdziemy jakiś zaciszny kącik pod gałązką jemioły.
– Wywołasz skandal – ostrzegła go. Była trochę przerażona, ale jednocześnie chciało jej się śmiać.
– Boisz się skandalu? – Wyszli z salonu i Devlin poprowadził ją mrocznym korytarzem. – W takim razie lepiej trzymaj się swojego zacnego przyjaciela Hartleya.
Parsknęła śmiechem.
– Zabrzmiało to tak, jakbyś był zazdrosny o tego uroczego, dobrze wychowanego wdowca.
– Oczywiście, że jestem o niego zazdrosny – warknął. -Jestem zazdrosny o każdego mężczyznę, który na ciebie spojrzy. – Wciągnął ją do wielkiego, mrocznego pokoju, pachnącego skórą, papierem i tytoniem. Zdała sobie sprawę, że znaleźli się w bibliotece. Serce biło jej z przejęcia na samą myśl o tym, że jest tu z nim sama. – Chcę cię tylko dla siebie – wyznał Jack. – Szkoda, że wszyscy ci ludzie jeszcze tu są.
– Chyba trochę za dużo wypiłeś – powiedziała drżąco. Stała oparta o półkę z książkami, a Devlin zagradzał jej drogę odwrotu. Ich ciała niemal się stykały.
– Nie jestem pijany. Dlaczego tak trudno ci uwierzyć, że naprawdę cię pragnę? – Jego ciepłe dłonie ujęły jej głowę i przyciągnęły ku sobie. Dotknął ustami jej czoła, policzków i nosa. Pocałunki paliły niczym ogień. Kiedy się odezwał, jego oddech owiewał jej twarz. – Pytanie brzmi, Amando… czy ty mnie pragniesz?
Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Słowa nie chciały układać się logicznie, ale ciało mimowolnie lgnęło ku niemu. On również przywarł do niej mocno, aż niemal zlali się w jedno, na ile pozwalały dzielące ich warstwy ubrania.
Dotyk jego silnych dłoni sprawiał jej taką przyjemność, że nie mogła powstrzymać cichego jęku. Jack przesuwał usta po jej szyi, obsypywał ją drobnymi pocałunkami, próbował jej smaku, a pod Amandą uginały się kolana.
– Moja piękna Amanda – wyszeptał. Jego szybki, gorący oddech parzył jej skórę. - A chuisle mo chroi… Już ci to kiedyś mówiłem, pamiętasz?
– Nie powiedziałeś mi tylko, co to znaczy – odrzekła z trudem, przytulając policzek do jego policzka, starannie ogolonego, ale mimo to trochę szorstkiego.
Uniósł głowę i spojrzał na nią z góry. Jego oczy wydawały się teraz całkiem czarne. Oddychał szybko; szeroka pierś unosiła się niespokojnie.