Jednak po pogrzebie ojca Amanda niezwłocznie sprzedała dom, wywołując głośne protesty sióstr, Helen i Sophii. Tłumaczyły jej ze złością, że tutaj się urodziły, więc Amanda nie ma prawa pozbywać się domu, z którym tak mocno związana jest historia rodziny Briarsów.
Słuchała ich krytycznych uwag ze spokojną miną, ale w głębi duszy kryła ponurą satysfakcję. Uważała, że ma prawo rozporządzać domem według własnej woli. Może Helen i Sophia nadal czuły do niego sentyment, ale dla niej przez pięć lat był on więzieniem. Siostry wyszły za mąż i przeprowadziły się do własnych domów, natomiast Amanda została przy rodzicach i pielęgnowała każde z nich w chorobie, aż do ich śmierci. Matka przez trzy lata umierała na suchoty. Odchodziła długo, boleśnie i w przykry dla wszystkich sposób. Potem zaniemógł ojciec, nękany najróżniejszymi przypadłościami, które w końcu całkowicie wyniszczyły jego organizm.
Cały ciężar opieki nad rodzicami spoczywał na barkach Amandy. Siostry były zbyt zajęte własnymi rodzinami, żeby zaoferować jej jakąkolwiek pomoc, a większość krewnych i przyjaciół uznała, że Amanda jest wystarczająco zaradna i silna, żeby mogła dać sobie ze wszystkim radę sama. Była przecież starą panną, więc cóż innego miała w życiu do roboty?
Jedna poczciwa ciotka oznajmiła jej nawet w dobrej wierze, że jest przekonana, iż to sam Pan Bóg nie dopuścił do jej zamążpójścia właśnie po to, żeby schorowani rodzice mieli na stare lata właściwą opiekę. Amanda żałowała, że dobry Pan Bóg nie wpadł na jakiś lepszy pomysł. Najwyraźniej nikomu jakoś nie przyszło do głowy, że Amanda być może złapałaby męża, gdyby ostatnich lat przemijającej młodości nie poświęciła na zajmowanie się matką i ojcem.
Te lata były dla niej bardzo trudne, zarówno psychicznie, jak i fizycznie. Matka, która zawsze miała cięty język i była wiecznie ze wszystkiego niezadowolona, znosiła ciężką, wyniszczającą chorobę z zadziwiającym spokojem i godnością. Pod koniec życia stała się łagodniejsza i bardziej kochająca niż kiedykolwiek przedtem, więc jej odejście było dla córki wyjątkowo bolesne.
Ojciec, dla odmiany, zmienił się w chorobie z pogodnego człowieka w najbardziej nieznośnego pacjenta, jakiego można sobie wyobrazić. Amanda bezustannie biegała po całym domu, żeby coś mu przynieść, przygotowywała posiłki, które nigdy mu nie smakowały, i spełniała setki wydawanych płaczliwym głosem poleceń. Była tak zajęta, że nie miała ani chwili dla siebie.
Żeby nie zgorzknieć z powodu poczucia krzywdy, zaczęła pisać powieści. Znajdowała na to czas wczesnym rankiem i późnym wieczorem. To, co z początku miało być sposobem na oderwanie myśli od codziennego uciążliwego życia, z każdą zapisaną stroną zmieniało się w poważną twórczość. Amanda nabrała nadziei, że powieść okaże się godna publikacji.
Kiedy zmarli oboje rodzice, miała już za sobą publikację dwóch książek i mogła robić to, na co miała ochotę. Chciała spędzić resztę życia w najruchliwszym, największym mieście świata, dołączyć do półtoramilionowej rzeszy jego mieszkańców. Korzystając z dwóch tysięcy funtów, które ojciec zostawił jej w spadku, jak też z pieniędzy, które uzyskała ze sprzedaży domu, zamieszkała w eleganckiej, zachodniej dzielnicy Londynu. Z Windsoru zabrała ze sobą dwoje służących, którzy od dawna pracowali dla rodziny – lokaja Charlesa i pokojówkę Sukey. Na miejscu zatrudniła też Violet, kucharkę.
Londyn z nawiązką spełnił wszystkie jej oczekiwania i nadzieje. Choć mieszkała tu już pół roku, nadal budziła się każdego ranka z miłym uczuciem zaskoczenia i oczekiwania. Lubiła uliczny kurz, zgiełk i zdumiewająco szybkie tempo londyńskiego życia. Lubiła też to, że każdy dzień zaczynał się od głośnych krzyków ulicznych handlarzy za oknem, a kończył turkotaniem kół po bruku, kiedy prywatne i wynajęte powozy wiozły ludzi do wieczornych zajęć. Bardzo jej się podobało, że każdego dnia w tygodniu mogła pójść na jakąś proszoną kolację, wieczór recytatorski lub wziąć udział w dyskusji literackiej.
Ku swojemu zaskoczeniu stwierdziła, że w literackim światku Londynu jest postacią dość popularną. Wielu wydawców, poetów, dziennikarzy i innych powieściopisarzy znało jej nazwisko i czytało jej książki. W Windsorze znajomi uważali jej pisarstwo za coś niepoważnego. Nie pochwalali takich powieści i dawali jej do zrozumienia, że są zbyt pospolite dla przyzwoitych ludzi.
Prawdę mówiąc, Amanda sama nie mogła zrozumieć, dlaczego świat, który przedstawia w swoich książkach, tak bardzo różni się od tego, w którym się obraca. Kiedy siadała nad nie zapisaną kartką papieru, pióro w jej dłoni nagle zaczynało żyć własnym życiem. Opisywała ludzi zupełnie innych od tych, których spotykała na co dzień. Niekiedy byli gwałtowni, brutalni, ale zawsze pełni pasji. Niektórzy kończyli źle, inni odnosili sukcesy, mimo całkowitego braku moralności. Ponieważ swoich fikcyjnych postaci nie wzorowała na nikim z rzeczywistości, doszła do wniosku, że ich uczucia i pasje musiały mieć swoje odpowiedniki w jej sercu. Kiedy głębiej się nad tym twierdzeniem zastanawiała, zaczynało ją ono napawać niepokojem.
Jack wspomniał coś o powieściach z wyższych sfer… Przeczytała takich wiele, opisywały ludzi zajmujących wysoką pozycję społeczną, ich dostatnie życie, romanse, stroje i biżuterię. Amanda jednak tak naprawdę mało wiedziała o ich życiu, że nie potrafiłaby napisać o nich powieści, nawet gdyby obiecano jej za to górę złota. Pisała natomiast o ludziach z prowincji, farmerach, duchownych, wojskowych i dziedzicach niewielkich majątków ziemskich. Na szczęście jej powieści przemawiały do czytelników i doskonale się sprzedawały.
Tydzień po urodzinach przyjęła zaproszenie na kolację do pana Thaddeusa Talbota, prawnika, który negocjował umowy i załatwiał sprawy formalne wielu pisarzy. Amanda nie spotkała jeszcze bardziej niefrasobliwego sybaryty niż on. Wydawał garściami pieniądze, pił i palił jak smok, uprawiał hazard, uganiał się za spódniczkami, krótko mówiąc, wspaniale się bawił. Na kolacje do niego przychodziły tłumy gości, ponieważ zawsze można było tam liczyć na doskonałe jedzenie w dużych ilościach, lejące się strumieniami wino i wesołą atmosferę.
– Tak się cieszę, że pani dzisiaj wychodzi, panno Amando -powiedziała Sukey, niska, drobna kobieta o żywym usposobieniu, która od wielu lat pracowała w rodzinie Briarsów. -Aż dziw, że nie dostała pani migreny. Tyle pani w tym tygodniu pisała, że strach.
– Musiałam skończyć powieść. – Amanda przeglądała się w lustrze wiszącym w korytarzu. – Nie miałam odwagi nigdzie się pokazać, bo na pewno ktoś zaraz doniósłby panu Sheffieldowi, że zamiast pracować, hulam sobie w najlepsze.
Sukey parsknęła śmiechem, słysząc nazwisko wydawcy książek Amandy, ponurego, zasadniczego dżentelmena, który nieustannie się zamartwiał, że garstka jego pisarzy wpadnie w wir życia towarzyskiego Londynu i zaniedba pracę nad nowymi powieściami. Prawdę mówiąc, miał powód do niepokoju. Miasto oferowało tyle rozrywek, że łatwo było zapomnieć o obowiązkach.
Amanda zauważyła, że na szybie długiego, wąskiego okna przy drzwiach osadził się szron. Zadrżała. Tęsknie spojrzała na przytulny salon. Nagle zapragnęła włożyć wygodną starą suknię i spędzić wieczór z książką przy kominku.
– Zdaje się, że dziś jest bardzo zimno – stwierdziła.
Sukey pośpiesznie przyniosła czarną, zimową pelerynę z aksamitu. Jej paplanina rozbrzmiewała donośnie w wąskim korytarzu.
– To nic, że zimno, panno Amando. Jeszcze niejeden wieczór i dzień spędzi pani przy kominku, kiedy będzie pani za stara i za słaba, żeby znosić zimowe wiatry. Teraz trzeba się bawić, spotykać z przyjaciółmi. Co znaczy trochę chłodu? Kiedy pani wróci, zadbam, żeby czekała na panią ciepła pościel i gorące mleko z brandy.