Выбрать главу

Zatrzymał się przed pokojem Marii. Wiedział, co będzie: słowa, oddzielające przeszłość od teraz. Czego nie powiedział, albo nie napisał w listach. Dni sprzed jej przyjazdu, ich wspólne życie w Paryżu. Co zrobił? Dlaczego? Natarczywe pytania pod pozorem troski. Śledztwo. Kobiety są w tym najlepsze. Tak łatwo osądzają, potem wyrok: kocham cię, dlatego musimy być razem.

Zapukał i wszedł. Maria zapinała dżinsy. Przeskoczyła łóżko, objęła go. Pocałował ją we włosy.

– Cieszysz się, że przyjechałam?

– Mogłaś napisać.

Odsunęła się. – Mogłam, gdybym wiedziała, że przyjadę. Odprowadzałam ojca na Gare de Lyon. Godzinę później był pociąg do Tuluzy. W Tuluzie zrobiłam zakupy – odkleiła metkę z dżinsów. – Wyjechałam bez niczego. Spóźniłam się na wieczorny pociąg do Tarn, tutaj z dworca ktoś mnie podwiózł – zabrakło jej tchu. Nie chciała, żeby Julian jej przerwał. Powtarzał, że jest nierozsądna, kieruje się impulsami. Przed wyjazdem wysłuchała kazania: charakter to instynkt osobowości. Instynktu nie da się zmienić, co najwyżej zaspokoić.

Nie obchodziły ją mądrości Juliana. Gdy leżeli razem w łóżku, poniewierały się obok zdjętych pospiesznie ubrań. Kochała go, jej instynktem była miłość. Charakter? Zmieniała się na żądanie. Już jest inna niż przed chwilą. Rozsądna.

– Zostanę dwa, trzy dni. Nie musisz się mną zajmować, bardziej zależałoby mi na…

– Zjedzmy śniadanie – powiedział stanowczo.

Nagła powaga Marii mogła być wstępem do ważnej rozmowy, kończącej się zwykle niczym. Ona z zapuchniętymi oczyma, triumfująca, że udało się jej wyżebrać ochłap uczuć. On -rozczulony litością, zły na siebie, pragnący spokoju. Od dawna kłamała, zdradziła go. Był tego pewien, chociaż nie miał dowodów oprócz pożądania, z jakim patrzyła na tamtego faceta w dyskotece. Tandeciarza-poetę, zgrywającego się na Jima Morrisona. Gdzie zaczyna się zdrada? W dotyku, pocałunku, pod skórą? Jej pożądliwe spojrzenie na tamtego zostało w Julianie. Przepaliło się w zazdrość. Według Marii wszystko sobie uroił. Ale on nie wymyślił Marii. Stała przed nim, gotowa skłamać i zapomnieć. Śmiać się, by zaraz płakać, mieć tysiące pomysłów i jedną pewność: naprawdę kocha jego.

Zeszli do refektarza. Usiedli za drewnianym stołem. Jedzący łamali się chlebem. Młodziutkie zakonnice w białych szatach, dziewczyny i chłopcy także na biało. Maria znała ich z oschłych listów Juliana. Pośrodku diakon, jego żona i córka. Dwie rodziny z małymi dziećmi w rogu sali.

– Furtiana już poznałaś – szepnął Julian. – Dobry, baskijski chłop, tylko porywczy. Na-krzyczy, później ciężko żałuje i leży plackiem w kaplicy.

– Obudziłam go, ale był miły.

– Lunatykował. Wyrwany ze snu Bask zostaje z wściekłości terrorystą.

Julian zamilkł, modlił się nad chlebem.

Maria spojrzała na drewnianą figurę świętej, zawieszoną pod kamiennym sklepieniem. Spływały z niej barokowe flaki. Nie cierpiała tego stylu, poskręcanego z nadmiaru świętości.

– Bracia i siostry – diakon da! znak odejścia od stołu. – Wieczorem adoracja Najświętszego Sakramentu. Jeszcze ogłoszenie parafialne. Moi drodzy, skończyły się zapasy herbaty. Jest kawa. Nie upadajcie na duchu, jej nie zabraknie. Kawę pobłogosławił dla chrześcijan Klemens VIII. Amen.

Z białego pokoju Marii, poprzecinanego drewnianymi belkami, widać było lawendowe wzgórza. Fioletowy zapach ich świeżości osiadł wieczorem na meblach, wykrochmalonej pościeli wielkiego loża. Leżąc, Maria widziała żarówkę, wystającą z lampy. Kropla światła pęczniała w szklanej bańce. Skapywała łzą. I znowu rosła, zbierała się na końcu rozżarzonego drucika. Spadała ciężko z mokrych rzęs. Maria płakała. Nie została w kaplicy na wieczornej mszy. Kręciło się jej w głowie od kadzideł i łez. Nie widziała Juliana miesiąc. Dzielące ich dni ułożyły się w warstwy milczenia. Pytaniami wytrącała go nie z ciszy, lecz rozmowy, toczącej się w jego głowie: „Trudno utrzymać trzydzieści osób z jałmużny i darów. Są młodym klasztorem. Dwadzieścia lat – to niewiele. W innych klasztorach podobnie: problem z pieniędzmi i świętością. Jest święty – to są pieniądze z cudów i pielgrzymek."

– Strasznie tęskniłam, wiesz? – Maria złapała go za rękaw lnianej koszuli. – Bądźmy znowu razem.

– Chcesz złożyć miłość na ołtarzu wiary rzymskokatolickiej? Zarżnąć ją w tradycyjnej ofierze? – dotknął jej czoła, mierząc temperaturę.

– Nie błaznuj.

– Ja? Twoja matka uważa, że kobieta bez wad jest kobietą bez pieniędzy. Czy jesteś już wystarczająco bogata? Będziesz po skończeniu studiów?

– Przez ten miesiąc przemyślałam wszystko. Dużo czytałam – najchętniej zasłoniłaby się książkami przed jego ironicznym spojrzeniem. -W przyjaźni przyciąga nas podobne. W seksie podnieca obcość. Miłość jest jednym i drugim. Pragnieniem podobieństwa i różnicy – dokończyła niepewnie. To on miał wyłączność na rację. Intelektualista, pouczający dentystkę. Bała się wygłupić, usłyszeć, że bredzi. Próbowała wedrzeć się w jego świat wytrychem słów. Czułość zatrzymywała się za oddzielającą ich szybą. Zosta-

wiała na szkle rozmazane ślady pocałunków, zacieki łez.

– Mario, po co przyjechałaś?

– Po ciebie. Po nas.

Weszli do pracowni malarskiej. Anzelm werniksował chyba setnego anioła do przyklasztornego sklepu. Naklejał na deski reprodukcje, wygładzając je muśnięciem lakieru.

– Widzicie? – wyjął pokrojony pień jałowca. – W samym środeczku jest punkt, ziarenko, z którego rozeszło się falami echo życia -pogłaskał skaleczonym palcem słoje żywicznego drewna.

– Widzicie? – Julian przedrzeźniał Anzelma, gdy wyszli z warsztatu. – Każdy ma swoje prawdy. Ty dzisiaj wygłosiłaś swoją o miłości i przyjaźni. Anzelm powtarza jeszcze, że pierwsza komórka, z której powstało życie, podzieliła się na pół, bo pękła z pychy.

– Zawsze zachwycałeś się mędrkowaniem.

– Myśleniem. Nie efekciarskim aforyzmem, odganiającym myślenie.

Nie chciał rozmawiać. Najchętniej oprowadzałby ją w milczeniu po klasztorze, uchylając różne drzwi. Pokazywał ludzi, pochylonych nad kadzią z zaczynem chleba, sadzących kwiaty w ogrodzie, szorujących posadzkę w kaplicy. On sam pracował przy reperacji muru. Łatał kamieniami dziury. Z jednej strony zmurszałego ogrodzenia był klasztorny ogród, z drugiej – porośnięte zżółkła trawą i ziołami strome wzgórze.

Diakon podszedł do samotnie stojącej w ogrodzie Marii. Przyniósł jej szklankę wody.

– Mam na imię Filip.

– Maria.

– Cieszę się, że mogę cię poznać. Julian opowiadał o tobie.

– Myślałam, że wyjechał, żeby o mnie zapomnieć – przekornie patrzyła mu w oczy.

– Miłości się nie zapomina. Wiem coś o tym.

– Miłości do Boga, czy ludzi? – Maria nie była pewna, o czym rozmawiają. Diakon przemawiał z łagodnością, ujmującą zwykłym słowom ich przyziemnego ciężaru.

– Jedno drugiemu nie przeszkadza. Świat stworzył Bóg, dlaczego dzielić jedność? W naszej wspólnocie są kobiety, mężczyźni, rodziny. Modlimy się po hebrajsku i francusku. W piątki odprawiam drogę krzyżową i szabat. Nie trzeba rozdzielać tego, co może być razem.

– Czy Julian powiedział, że jestem protestantką?

– Tym serdeczniej przyjmiemy cię do naszej wspólnoty.

– Katolickie miłosierdzie zamiast protestanckiej zasługi? – uśmiechnęła się porozumiewawczo.

Filip zerwał brzoskwinię.

– Nie myśl, że kuszę cię słodkim owocem – podjął żartobliwy ton – ale skosztuj słodyczy z ogrodu ekumenizmu, Mario.

– Filipie, mam przeczucie, że przez ekumenizm rozumiecie nawrócenie na katolicyzm -gęsty sok oblepił jej palce.

– Dobre?

– Bardzo.

– Widzisz, po owocach poznacie ich. Mario, do niczego cię nie namawiam. Jesteś naszym gościem. Pracuj z nami, jeśli masz ochotę, a gdybyś potrzebowała przewodniczki duchowej, siostra Daniela służy ci pomocą.

Daniela okazała się świętością, zasznurowaną w sztywny habit. Dwudziestoparoletnią, bladą panną. Pochodziła z pirenejskiej wioski. Do klasztoru wstąpiła, mając szesnaście lat. Niewiele wiedziała o życiu za murem i wiedzieć nie chciała. Drobne przewiny, zawstydzenia przeliczała na paciorki różańca, obwiązanego wokół dłoni. Przebierała paciorki raz szybciej, raz wolniej w zależności od napięcia, z jakim słuchała Marii. Fałdy białego habitu naginały się ciężko do jej powolnych gestów. Sztywno wykrochmaloną powagą przypominała lilię, zdobiącą ołtarz.

Za to Marii spodobała się Agnes. Spotkały się na dziedzińcu. Opalała piegowatą buzię z zadartym noskiem.

– Uwielbiam słońce. Czeka mnie tona prasowania – zamachała beztrosko nogami.

– Pomogę ci,

– W taką pogodę? – zmrużyła niedowierzająco kocie oczy.

Poszły do prasowalni.

– Bóg mi cię zesłaf – Agnes pokazała pogniecione stogi białości. – Cara mia – w podnieceniu plątała francuski z rodzimym włoskim -jak się znudzisz, będę ci śpiewać – ustawiła Marię za stołem i obdarzyła parującym żelazkiem.