Czapski umarł zimą. Pożegnalne mowy, pijani grabarze nie potrafiący wykopać w zmarzniętej ziemi dziury wystarczająco dużej dla dwumetrowego nieboszczyka. Trumna wciąż unosiła się na powierzchni, nie chcąc zatonąć. Żałobnicy tupali i chuchali dla rozgrzewki w ręce. Dopiero przy zachodzącym słońcu udało się wepchnąć trumnę w podziemną krainę. Marzyłam o pradawnych ceremoniach pogrzebowych, gdy wraz z panem i władcą chowano jego dwór: żony, kucharzy, skrybów, konie i psy. Gospodyni, dogorywająca z głodu w komorze grobowca. Efebowie, zamurowani przy sarkofagu. Ja, zapadająca błogo w przedawkowane wizje gdzieś pod ścianą, wymalowaną w stylizowane na antyk maki. Czyż może być piękniejsza śmierć niż z wierności? A tak naprawdę z niepotrzebności, bo z czego miał żyć po śmierci Czapskiego jego ostatni sekretarz? Z korepetycji polskiego, rosyjskiego, serbsko-chorwackiego? Z pracy dyplomowej w wyższej szkole nauk społecznych o przenikaniu gnozy judeochrześcijańskiej do ludowych wierzeń środkowej Francji w XIII wieku?
Przygarnęła mnie Ilonka. W jej domu przy Montparnassie koczowali Polacy i Rosjanie. Stypendyści oszczędzający na hotelu, robotnicy szukający roboty. Nie sądzę, by gościnność Ilonki była nostalgią za przeszłością. Nie pamiętała wiele z Polski, skąd wyjechała jako dziecko.
Po prostu Ilonka była z natury dobra i piękna. Mieszkając u niej dłużej niż miesiąc, mogłam liczyć na to, że załatwi mi pracę. Moje łóżko zająłby wtedy ktoś bardziej potrzebujący i beznadziejny. Chociażby rosyjski „idiota". Ilonka pracowała we francusko-rosyjskim wydawnictwie „Wieroczka". Hodowała u siebie rosyjską kolonię poetów, samobójców, nawiedzonych. Najlepiej zapamiętałam wybitnego aktora, którego ciągle ubywało. Chorował na straszne paskudztwo. Jedynym lekarstwem była amputacja nóg. Nie całych od razu. Plasterek po plasterku, w miarę rozwoju choroby.
Pulchna, ciemnowłosa Ilonka z haftowaną chustą na ramionach wirowała w tańcu między swymi gośćmi. Zaglądała zielonymi oczyma w głąb ich słowiańskich dusz, sprawdzając gospodarnie, czy aby czego im nie trzeba. Objadali jej lodówkę. Nieważne: majonez, pasztet z gęsich wątróbek, salceson. Byle dużo, głód ojczyzny. Przychodzili i tacy, co nie uważali tego domu za przechowalnię lub garkuchnię. Rudzielec nie był w stanie przełknąć poczęstunku czy przemówić. Jeśli zebrał się na odwagę, by spojrzeć na Ilonkę, czerwienił się i znowu wbijał oczy w stół. Ale jak on na nią patrzył! Tak patrzy się na podniesioną hostię, gdy trzeba uklęknąć i w ciszy wyszeptać: „Powiedz tylko słowo, a moja dusza będzie Twoja."
Nie było jednak ciszy. Goście pijacko bełkotali, wykrzykiwali pogróżki w otwarte okno, w uszy nie rozumiejących bólu d'uszy Francuzów. Rudzielec miał rację. Ilonka była święta. Znalazła mi pracę w hotelu, niedaleko placu Saint-Michel, po stronie Dzielnicy Łacińskiej. Właściciel miał dług u jej żydowskich kuzynów.
Hotel Ravijac był ruiną. Bez windy, z łazienkami na korytarzu. Sześć pięter kurzu, zbutwiałych dywanów. W pokojach, wynajmowanych przez zabłąkanych turystów i sezonowych robotników, jedynym luksusem były lustra nad nieczynnymi kominkami. Pracowałam z czterdziestoletnią portugalską wdową. Za każdym razem, gdy wchodziłyśmy do pokojów, obrzucała fachowym spojrzeniem plecaki i rozrzucone drobiazgi. – Ameryka – klęła z podziwu nad cudzą zamożnością. – Zobacz! – pokazywała zostawione na szafce zdjęcia z Grecji, Rzymu. Roześmiane dziewczyny w stanikach, opaleni chłopcy uśmiechali się bezmyślnie z Akropolu, ze swojego głupawego życia. Pisali pamiętniki, naćkane wykrzyknikami: „Byliśmy dzisiaj na Montmartrze! Dużo artystów. Pięknie!"
W dziesięć minut ścieliłyśmy łóżko i omiatałyśmy patynę brudu. Po dwóch piętrach miałam dość. Spocona, wlokłam się coraz wolniej na górę, potykając o rurę odkurzacza. Portugalka, chwiejąc się na wysokich obcasach, świergoliła, dźwigając kosze pościeli. Opowiadała, jak oprawi zdjęcie Riwiery Francuskiej, wycięte z „Paris Matcha". – Bo ludzie muszą mieć coś z życia, nie tylko harówę, ładny widoczek też.
Każdy hotel ukrywa swoje sekrety. Zbyt długo tajone, stają się niekiedy skandalem, drukowanym na pierwszej stronie popołudniówek: Cudzy wisielec w łazience albo Hotelowy kucharz przyrządził psa. O wypadku w Ravijac nie dowiedziała się nawet firma ubezpieczeniowa. Nocą z niedzieli na poniedziałek gość spod dziewiątki o mało się nie zabił, wstając zbyt gwałtownie z łóżka. Szukając po ciemku pantofli, walnął stopą w podłogę i zrobił dziurę do pokoju numer 4. Nie spadł, dywan zablokował wyrwę. Oddano mu pieniądze, na drogę dołożono butelkę szampana. Szczęśliwym trafem czwórka była tej nocy wolna. Zebrałyśmy gruz, zaścielający puste łóżko. – Byłyby dwa trupy. Ten z góry i ten z dołu. Dwa – Portugalka upewniała się w swoich rachunkach. – No, chyba że na łóżku w czwórce spałaby para – to trzy. Patron poszedłby do kryminału. Już dawno powinien zrobić remont tego próchna. Ale pieniędzy mu żal. Nam też żałuje, kutwa. Zabiłby niewinnych ludzi.
O drugim sekrecie Ravijac dowiedziałam się po miesiącu. Wtajemniczano mnie powoli, sprawdzając, czy zniosę prawdę. Pokój 12 wynajmowano na stałe. Nie rozumiałam, komu opłaca się gnieździć we wszawym hoteliku za cenę czynszu dwupokojowego apartamentu. Portugalka najpierw mnie zbyła: – Płacą, ich sprawa.
Któregoś dnia, zmieniając w dwunastce zaplamione prześcieradła, nie wytrzymała.
– Wstyd i obraza boska. Wiesz, ile ona ma lat? Pięćdziesiąt prawie. A on? Nie ma osiemnastu.
Zaczaiłam się przy recepcji, podpatrzeć tajemniczą parę, schodzącą na śniadanie. Właściciel hotelu uważał, że piękna kobieta z dwunastki jest matką małolata. Przy meldunku widział ich papiery. Uciekli chyba z domu przed ojcem pijakiem. Oboje pracują. Wychodzą rano, wracają wieczorem. Biedni, uczciwi ludzie. Portugalka śmiała się z łatwowierności patrona. – Pokojówka wie swoje. Nie on sprząta po nich brudy. Z samego prześcieradła mogę ci powiedzieć, ile razy i jak goście się pieprzyli. Kochanka sobie znalazła, stara prukwa.
Na korytarzu, w jadalni, kochankowie udawali obojętność. Kobieta nie patrzyła nikomu w oczy. Jej smagła twarz była nieruchoma, spokojem dojrzałej, pewnej siebie urody. Czarne włosy upinała w kok. Nerwowo przygryzała dolną wargę, pąsowiejącą jak po drapieżnym pocałunku. Nie mogła być matką tego bladego chłopaka o niebieskich, lekko skośnych oczach i niemal białych włosach. Nie byli do siebie w niczym podobni. Chociaż wydawali się jednakowi. Podobieństwem kochanków tak samo uśmiechających się do siebie, pragnących w tym samym momencie otrzeć się ręką, spojrzeniem.
Zarabiałam 200 franków dziennie. Wynajęłam pokój bez ciepłej wody, ale z lodówką. Leżąc na łóżku, dotykałam głową jej zimnych drzwi. Stopy opierałam o drewniane drzwi wejściowe. Rozłożone ręce wyznaczały szerokość mojej posiadłości od ściany do olbrzymiego okna.
Kończyły się wakacje, hotel pustoszał. Zostali kochankowie spod dwunastki. Na krótko meldowali się sezonowi robotnicy, pijący nocami wino z pudełek. Portugalka potrzebowała mojej pomocy dwa, trzy razy w tygodniu. Nie mogąc zmniejszyć wymiarów mej izdebki, oszczędzałam na długości bagietek i częstotliwości obiadów.
W potrzebie poszłam odwiedzić Ilonkę. Targ na jej ulicy zaczynał się o siódmej rano. Emerytowana prostytutka w grubych okularach, spod których błyszczał jaskrawy makijaż, zmieniła rewir i z pobliskiej kurewskiej ulicy przeszła na targowisko. Wywrzaskiwała nad wózkiem truskawek: „Kupuuujcie, kupuuujcie moje truskaweczki słodsze od pipeczki!!! Kto ciupcia truskawki, ten śliczny i gładki!!!" Najdrobniejsza zmiana jej repertuaru wywoływała szmer uznania wśród handlarzy, powtarzających do znudzenia: „Ryby, tanie ryby! Banany za pół darmo!" Widywałam ją wieczorami pijaną, daleko od dzielnicy, w pobliżu bulwarów. Szła, dziarsko wymachując torebką i poklepując przechodniów. Szczątki loczków trzęsły się na łysiejącej głowie. Zalana kopia pani Thatcher.
U Ilonki ucztowano. Ona, zajęta pracą, pochylała się nad komputerem w pokoju przy kuchni. Dwudziestowieczna wyrobnica, zabierająca robotę do domu. Goście raczyli się ziemniakami i tanimi melonami z targu.
– Nalejcie sobie herbaty! – zawołała i wróciła do chałupnictwa: stuk stuk, stuk stuk. Dwóch Rosjan zapaliło na deser śmierdzące skręty i szurając wyszło. Został Polak nad zimnymi ziemniakami w mundurkach. Był fotografem, próbującym załatwić sobie we Francji wystawę albo stypendium. Do jedzenia zdjął kolię aparatów. Został mu tylko wisiorek światłomierza na zapoconym podkoszulku. Wziął w palce ziemniaka. Patrząc na niego, czknął. Przyzwyczaiłam się do pijackich monologów gości Ilonki.
– O, podziemna bogini – fotograf mówił stanowczo. Wyraźnie o coś mu szto. Glos zadrżał. – Wielooka, wielopierśna, nie, wielopier-siowa – poprawił się, zerkając, czy Ilonka go słucha. – Pożywna, krągła, otyła – obracał bulwę. Trafił w czuły punkt. Ilonka drgnęła na słowo „otyła". Bezskutecznie się odchudzała.
– Matko nasza podziemna, żywicielko. Bogini Pyrro. My, zamiast pokornie klękać przed tobą w bruzdach, zadzieramy głowy i mówimy do żydów… do judejskiego boga: Ojcze nasz…