Выбрать главу

Fotograf odłożył z szacunkiem ziemniaka na talerz. Ilonka stukała jeszcze głośniej. Nie doczekawszy się jej łaskawego spojrzenia, wyszedł, trzaskając drzwiami.

– A temu co?

– Chyba zazdrosny – Ilonka zamknęła drzwi na klucz. – Nic nie wiesz? Gdzie się podziewałaś?

– Pracowałam. Co mam wiedzieć?

– Wychodzę za mąż. W synagodze -oznajmiła spokojnie. Zapowiedziała konieczność oczywistości. Po dwóch, trzech nieudanych narzeczeństwach żyła w świętym celibacie. I tak nagle…

– Łój! – westchnęłam. – Za kogo?

– Przemiły chłopak. Inżynier z Lyonu.

– Inżynier? – coś mi nie pasowało. Rozpoetyzowana Ilonka z inżynierem?

– Gdzie go poznałaś?

– Znajomy kuzynów.

– Tych, co załatwili mi pracę w hotelu? – Ehe. Mówię ci, cudny.

– Nie będzie ci nudno z inżynierem?

– Przecież to wspaniałe, uzupełniać się zainteresowaniami.

– Mijać – dogadywałam bez sensu. Inżynier dużo zarabia, pieniądze nigdy nie są nudne.

Ślub miał być za dwa miesiące. Ceremonii z baldachimem i rabinem zażyczył sobie inżynier. Dla niewierzącej Ilonki, wychowanej w fundamen-talistycznie laickich szkołach Francji, obrzędy były skansenem. Tłuczenie kieliszków, rytuały wygłaszane w starożytnym języku traktowała o tyle poważnie, że dotyczyły jej ślubu. Równie dobrze mogły być odprawiane w suahili. Przerażało ją trochę spotkanie z rabinem. Ucieszyła się moimi odwiedzinami. Pomyślała, że skoro mam dyplom z gnozy judeochrześcijańskiej, pomogę jej przebrnąć przez nauki przedmałżeńskie.

Rabin chciał zobaczyć narzeczoną. Ilonka ubrała się w długą, połyskliwą sukienkę, zaplotła włosy w warkocz i narzuciła sweterek, kupiony na bazarze. Tak mniej więcej wyobrażałyśmy sobie porządną, przedwojenną narzeczoną z gminy.

Rabin był reformowany i nieortodoksyjny. Wizyta przedmałżeńska – formalnością. Czekałam na korytarzu biura rabinackiego w zamożnej XVI

dzielnicy. Zza drzwi gabinetu dobiega! coraz bardziej zirytowany męski głos: – Wszyscy teraz pchają się do synagogi na ślub. Nie ma ich w żadnym spisie! Mykwę mylą z miewa, ale co tam, tradycja modna!

– Ważna jest duchowość – wtrąciła Ilonka.

– O czym pani mówi? Pani pojęcia nie ma, co to duchowość! Pani nawet do stołu nie umie podać w szabas!

– Przepraszam bardzo, proszę sobie przypomnieć Simone Weil. Żydówka, ale jej przemyślenia duchowe objęły szerszą duchowość, zafascynowały chrześcijan i ludzi niewierzących.

– Coo?! – donośny gniew potomka rodu Levi wstrząsnął murami gabinetu. – Co mi pani będzie za przykłady dawać! Simone Weil, ta niedokłuta wariatka?!

Wybiegłyśmy z biura. Ilonka miała łzy w oczach. – Fanatyk, nienormalny fanatyk! – Zatrzymałyśmy się w połowie Champs-Elysees przy budce z lodami.

Rabina ułagodzili kuzyni narzeczonej. Inżynier obiecał zająć się jej nawróceniem. Wyprawiono piękny ślub, pod jedwabnym baldachimem, przy świecach. Kupiłam w prezencie filiżanki od Rosenthala. Stać mnie było. Ilonka wyszukała mi nową pracę. Zostałam lektorką osiemdziesięcioletniego rosyjskiego księcia, Władimira Kołdunowa. W hotelu nadal rzadko kiedy bywał komplet. Chodziłam tam rano sprzątać raz, dwa razy na tydzień.

– Kołdunów to człowiek o wielkiej, wielkiej wyobraźni – Ilonka napawała się ogromem jego wielkopańskiej fantazji. – Między nami mówiąc – dodała szybko – wariat. Źle ci u niego nie będzie. Nie pytaj go tylko o żonę. Jakaś nieciekawa historia. Poprzedniego lektora, studenta z Rosji, wyrzucił za kryptokomunizm. Biali Rosjanie pracować u niego nie będą, bo ich już nie ma. Od kilku pokoleń są Francuzami.

Podejrzewano, że Kołdunów żyje z handlu ikonami. Bywał bogaty, zapraszał wtedy prawosławnych dostojników na kawior i szampana. Potem nie miał ani grosza na zapłacenie służby czy na własne skromne utrzymanie. Po jakimś czasie znowu szastał pieniędzmi. Mówił, że wybiera procenty z banku. Wydaje i czeka na następną ratę. Wydawał dużo. Miał kucharkę, sprzątaczkę, lektora i śpiewaka cerkiewnego. Ze śpiewakiem mijałam się na marmurowych schodach kamienicy. Przychodząc punktualnie, słuchałam ostatnich pieśni. – Dawaj, dawaj, Sierioża! – pohukiwał Kołdunów. – Jezus słucha!

Wysoki, chudy jak piszczałka organów Sierioża kłaniał się i znikał bez słowa. Nie znałam jego „mówionego" głosu. Pamiętam ten śpiewany, niby z instrumentu.

Pierwszy wieczór u księcia był krótki. Zapytał, czy mam referencje. Wprawdzie polecała mnie Ilonka, ale pismo to pismo.

– Mój chlebodawca nie żyje. Sekretarzowałam u Czapskiego.

– Znaju, znaju. Bojar Czapski. Jego matka nie z naszych stron, z von Huttenów?

– Tak, Władimirze Dymitrowiczu.

– Ikon nie malował? Zapadnik, nu?

– Tak, Dymitrze Władimirowiczu – myliłam jeszcze imię z otczestwem.

Z początku nie chciał, żebym zostawała dłużej. Musiał przywyknąć. Po tygodniu siedziałam już umówione dwie godziny każdego wieczora. Czytałam mu po rosyjsku i francusku książki o ikonach. Uwielbiał Florenskiego. Najbardziej cenił Bułgakowa. Słuchając, rozglądał się po zawalonym ikonami salonie. Wydawało mi się, że co jakiś czas je przestawia. Dopiero później, gdy zaczęłam odróżniać „deski", spostrzegłam, że stare znikają. Na ich miejsce pojawiały się nowe. Lubiłam, kiedy przerywał mi lekturę. Dyskutował wtedy sam ze sobą, znajdując w sobie godnego przeciwnika: – Nie, nie, siostra Joanna, dla świata Julia Nikołajewna, nie powinna uczyć się we Francji u tego pajaca Maurice'a Denisa. Rosji nauczyła się w Petersburgu, a potem u swego ojca duchowego Sergiusza Bułgakowa, i to było dobre. Co w jej obrazach ciemne od francuskich szkół. Z nich skaza jej została. Zapadnikom się przez to podoba, bo do nich podobna w tej ciemności. W prawdziwej ikonie nie ma miejsca na ciemność i cienie. Wszystko w niej jasne, przepalone światłem chwały – Kołdunów zlizywał ze srebrnej łyżeczki różaną konfiturę. Podniecając się rozważaniami, odkładał łyżeczkę na wykrochmaloną serwetę i przechylał słoik prosto do ust. Słowa cichły, rozpuszczały się w słodkim gulgocie. – Z drugiej strony -podejmował przerwany wątek -Julia Nikołajewna mogła mieć rację. Panu Bogu świeczkę, diabłu ogarek. Gdyby malowała po rusku, nie rozumieliby jej.

Kołdunów opuszczał głowę i palcem z ciężkim sygnetem dawał znak, żeby czytać dalej. Przerzucał w powietrzu niewidzialną kartkę. Przysuwałam się do mosiężnej lampy, oświetlającej skąpo olbrzymi salon. Na masywnym biurku leżał stos gazet i papierów, na nich metalowy przycisk w kształcie dłoni. Papierzyska i tak wymykały się, spadając w puszysty, wschodni dywan. Kołdunów, opatulony szlafrokiem, siedział na wyściełanym krześle pośrodku pokoju. Oglądał rozwieszone wokół ikony. Przyglądał się im kolejno, jakby czytał strony książki. Czasami przestawiał krzesło, przybliżał, oddalał od ściany. Siwe, przycięte krótko włosy podkreślały opuchliznę twarzy.

Nikt nam nie przeszkadzał. Służba wychodziła po południu. Nie dzwonił telefon. Siedzieliśmy odcięci od świata. Aksamitne, ciemne zasłony tłumiły odgłosy spokojnej ulicy. Kołdunów palił cygaretki. Ich duszący zapach mieszał się z mdlącą mazią róż z wiecznie otwartego słoika konfitur. Moje włosy, skóra pachniały tą ka-dzidlaną wędzonką. Wolałam jednak zapach domu Kołdunowa od zapaszku zbutwiałego hotelu. Prześcieradeł, nasączonych smrodem spoconych ciał. Otwierałam w sprzątanym pokoju okno i ściągałam kołdrę. Wracałam po kwadransie, gdy wyparował ciepły odór. Zdarzały się czyste łóżka, ze świeżą pościelą. Amerykańskie turystki pachniały tanimi dezodorantami albo mydłem. Kochankowie spod dwunastki myli się rzadko. Plamy na prześcieradle wydawały się przysypane pudrem, startym z jej ciała. On pachniał czymś cierpkim, chorobliwym. – O, łajdaczka! – zauważała z satysfakcją Portugalka, znajdując ślad szminki pod kołdrą, pośrodku prześcieradła. – Wyssie do cna chudziaka.

Po co grzebałam się w cudzych brudach? U Kołdunowa zarabiałam dość dużo, ale miał swoje dziwactwa, humory. W ciągu sekundy, bez powodu potrafił zmienić się z dobrodusznego starca w rozkapryszonego starucha. Bałam się, że mnie wyrzuci, ot tak sobie, z bojarskiej fantazji.

Pieniądze nie były moim bogiem. Kupowałam za nie chleb powszedni, nic ponadto. Skromne życie samotnej kobiety. Ubranie z przeceny. Tylko buty musiały być porządne, dobrej firmy. Tanie rozczłapywały się po tygodniu, traciły fason. Chodziłam do kina, kupowałam gazety. Nie wpadałam do bistra na kawę, rzuciłam palenie.

Tuż przed wypłatą powtarzał się sen: stoję w kolejce, w monstrualnym gmachu. Przede mną spieszący się faceci w garniturach z teczkami. Dochodzę wreszcie do księdza, udzielającego komunii. Wyjmuje z kielicha błyszczącą hostię, kładzie na język. Próbuję ją przełknąć i krztuszę się. Wypluwam monetę. Ludzie wokół połykają podane im pieniądze. Niektórzy klękają i żarliwie się modlą. Moneta wychodzi im z tyłu głowy, właściwie nie głowy, lecz skarbonki, i rośnie w metaliczną aureolę.

Kołdunów źle znosił zimę. Już jesienią miał napady melancholii. Czułam od niego alkohol, łzawiły mu oczy. Kazał sobie czytać romanse na przemian z Biblią.

– Jakiego jesteś wyznania? – zapytał zaczepnie.