Życie Josego Tapasa miało być zwykłe. Od urodzenia po śmierć. Z jednym wątkiem, tkanym według tradycyjnego meksykańskiego wzoru: honor, makabra i tequila.
Z dzieciństwa mało pamiętał. Czasami zdawało mu się, że przeniosła go przez nie w ramionach matka. Kiedy podrósł, nie lubił siedzieć w domu. Włóczył się z chłopakami po przedmieściach rodzinnego El Paco. Szukali skarbu wśród kamiennych ruin indiańskich budowli. Jose wkładał palec w wąskie szczeliny i wodził wzdłuż rzeźbionych zawijasów: szponów ptaków, paszcz zdziczałych bogów, wyżerających ludzkie serca… Szczęśliwie docierał do końca ornamentu, skąd mógł wrócić do początku. Wierzył, że umie czytać azteckie znaki. Nie potrafił jeszcze odszyfrować liter drukowanych lub pisanych na papierze. Były zbyt misterne. Sylabizując je, słyszał głos ojca: „Be, Be, jak baran. Nie Pe, Pe, jak pacan!" Kamienne znaki nie miały jednej, trudnej do zapamiętania nazwy Ka albo Te. Opowiadały długie, zawiłe historie, za każdym razem inne.
Osiemnastoletni Jose zdał maturę i zapisał się na uniwersytet w stolicy. Wybrał filologię hiszpańską. Nie mając szczególnych talentów, doskonalił to, czego nauczył się w dzieciństwie – czytanie. Po studiach wróciłby na swą prowincję. Uczył w gimnazjum, ożenił się i tak jak ojciec-nauczyciel zostałby godnym szacunku hombre, ceniącym pamięć Emiliano Zapaty, dobry trunek i sjestę. Łatwą do przewidzenia przyszłość Josego poplątało spotkanie z Ingrid.
Dla niej każdy rok był sumiennym wypełnianiem obowiązków córki zamożnej, sztokholmskiej rodziny. Ingrid w odpowiednim czasie nauczyła się chodzić, mówić, łykać regularnie tabletki antykoncepcyjne i prowadzić samochód. Gimnazjum skończyła z wyróżnieniem. Małżeństwo, w które wplątała się na studiach – rozwodem. Nie myląc odtąd seksu z sentymentami, uniknęła dalszych pomyłek matrymonialnych. Jej kariera radcy handlowego przypominała sukcesy gospodarki szwedzkiej w latach osiemdziesiątych. Załamała się na początku roku 1990. Ingrid popadła w depresję. Zmuszała się do pracy, do bycia z ludźmi. W święta odwiedzała rodziców. Boże Narodzenie obchodzili po chrześcijańsku, śpiewając pod jodłą psalmy. Latem, w najkrótszą noc roku – Midsommar, tańczyli pogańsko wokół pala płodności, wbitego na łące przy letniej rezydencji. Podczas tej jasnej nocy, gdy słońce oświetla Ziemię spod horyzontu, Ingrid wyrwała się z łańcucha tancerek w białych sukniach i wiankach. Usiadła bosa na ziemi. Rozpłakała się jak mała dziewczynka. Lnianą suknię zaplamiła rozgnieciona, soczysta trawa, wianek zsunął się na nos. Ktoś podał jej szklankę wina, ktoś niezdarnie próbował ją przytulić. Nie starczyło mu sił i padł, mamrocząc skol. Ingrid ogarnął wstręt. Czym było jej trzydziestoośmioletnie życie? Pustką, urządzoną niby dom lalek: szykownymi mebelkami, samochodem w garażu, pracą, gdzie spotykała podobne, wypchane pieniędzmi lalki. Postanowiła wyjechać. W biurze podróży zachwalano egzotykę i komfort modnych plaż Acapulco. Miała nadzieję, że witalność Południa uleczy ją z melancholii.
W Meksyku za mackami żaru pełzały dziwaczne zwierzęta, wsysające ciepło. Tropikalne gorąco płynęło przezroczystą lawą. Ingrid snula się między plażą a hotelem. Upal podszczypywał jej obnażone uda, obmacywał piersi. Smarując kremem pomarszczoną skórę, łudziła się, że wysusza ją słońce, nie czas.
Znudzona hotelowym menu dla gringos, zaglądała do knajp, szukając prawdziwego meksykańskiego jedzenia. Nie przejmowała się wulgarnymi zaczepkami wąsatych facetów. W zaułku uliczki schodzącej do oceanu trafiła na knajpę, której jedyną ozdobą było olbrzymie okno. Ludzie za szybą poruszali się wolno w słoiku konfitury z lepkiej przestrzeni. Zanim podszedł kelner, Ingrid przeczytała dokładnie kartę. Nie chciała chili con carne. Miała ochotę na chili con sex. Ostry, pieprzny seks, przyprawiony latynosko-kiczowatymi sentymentami, z przystojnym kelnerem. Jego włosy, zaczesane do tyłu, połyskiwały tłustą czernią. Skórzane spodnie obciskały męskość. Nazywał się Jose. Studiował w Mexico City. Do Acapulco przyjechał na wakacje zarobić. Nie odważyłby się zaproponować randki tej białowłosej turystce. Onieśmielała go wyzywającą, egzotyczną urodą. Podając wino, starał się nie widzieć jej rozchylonych ud. Przytrzymała go za rękę.
– Wpadnij na drinka do „Cabany", o siódmej – szepnęła.
– With pleasure – przytaknął skwapliwie. Mężczyźni przy barze dostrzegli jej poufały gest.
– Leci na niego.
– Ma ze trzydziestkę, dziwka.
– Takie są lepsze od dziwek. Wszystko umieją, wszystko już robiły i chcą jeszcze.
Patrzyli za nią przez okno, oprawione w gipsowe kaktusy.
Było dokładnie tak, jak to sobie wymarzyła. Po drinku poszli na górę do jej pokoju. Chłopak pachniał słońcem i oceanem. Hucząca muzyka z dansingu i wino pite z butelki zmieniły ich miłosne muśnięcia w drapieżny taniec. Ingrid objęła go nogami, zarzuciła mu je na szyję. Opadła bezwolnie na poduszki, by w następnym takcie zmienić tempo. Jose po paru łykach wina znowu prowadził. Jego sprężyste ciało przebijało ją orgazmami.
Tej nocy Ingrid zapragnęła dziecka. „Mam 38 lat. Rok, dwa i może być za późno – obliczała w ciemnościach przy śpiącym Josem. – On jest nieziemsko przystojny. Oliwkowa skóra, prosty nos, najbielsze zęby, oczy na pół twarzy i ten słodko-okrutny uśmieszek. Mieszane dzieci są zdrowsze i ładniejsze. Jose mógłby przyjechać do Szwecji."
Na razie nie myślała o powrocie. Została miesiąc dłużej. Chłopak się zakochał. Nie znała takiej czułości i zwariowanych manier. Gdy powiedziała o ciąży, ukląkł przed nią i płakał, całując po brzuchu. Zawiózł do rodziców. Nie namawiali ich na zostanie w Meksyku. Skoro Jose skończy studia w Szwecji i zostanie el profesor w Europie… – Jego przodkowie też pochodzili z Europy – opowiadał Ingrid ojciec Josego. -Dlatego jest zdolny i wysoki. W jego żyłach płynie krew hiszpańskich grandów.
W Sztokholmie wzięli jesienią ślub. Krewni Ingrid oglądali z pobłażaniem młodego południowca.
– Dla Ingrid dobrze, wreszcie zdecydowała się na dziecko – pocieszali się rodzice.
Przez dom przewalił się tłum znajomych, ciekawych jej Latynosa, stukającego obcasami po parkietach. Przyjaciółki wpatrywały się w niego z nabożnym pożądaniem. Czterdziestoletnie, bogate kobiety, marzące o seksie z niezawodnym kochankiem. Jose był dla nich uroczy i niedostępny. Kochał Ingrid.
Nie najlepiej znosiła ciążę. Najpierw zadręczała się, czy dziecko będzie normalne. Później piekła ją zgaga, puchły nogi. Złościła się na Josego o przesłodzoną kawę, krzywo podsunięte pod obolałe plecy poduszki. Denerwowała się jego tępotą. Po trzech miesiącach kursu nie dawał sobie rady ze szwedzkim. Nadal rozmawiali po angielsku. Irytowało ją powtarzanie tych samych, najprostszych szwedzkich słów. Jose zamieniał je w nie istniejące w żadnym języku, chociaż przekonywająco brzmiące wyrazy.
– Jestem twoją Królową Śniegu – powiedziała mu Ingrid na pierwszym zimowym spacerze w parku. Zapamiętał: „Król-wą Śngu".
Dzieci turlały się w zaspach, zjeżdżały z górki na sankach. „Tak jest ze szwedzką wymową – pomyślał Jose. – Akcent wspina się z wysiłkiem pod szczyt i spycha słowa, żeby rozjechały się bezładnie, poprzewracały."
Nauka szwedzkiego była torturą. Nie słyszał, gdzie kończą się zdania, nie odróżniał dziwacznych samogłosek, przedrzeźniających a, u, e. „Mieć dwadzieścia lat i trafić na granicę swej wszechmocy, jest początkiem ułomności, zwanej dorosłością" – zanotował w zeszycie pośród wierszy o miłości i samotności.
Na starówce, w latynoskim barze „Chiquita", zaprzyjaźnił się z barmanem – chilijskim studentem historii. Claudio mieszkał w Szwecji od dawna i nie miał złudzeń: – Jose, trafiłeś do raju białowłosych aniołów. Przebogaty kraj, eksperymentalna probówka przyszłości. Światem będą rządzić kobiety, tu właśnie się to zaczyna.
Chcą wsadzać do więzienia klientów prostytutek. Niedługo bycie mężczyzną będzie tu przestępstwem. Nic dziwnego, skoro w ich języku „człowiek" – to ona. „Śmierć" – on. Kulturowy matriarchat. Kraj w kształcie zwisłego penisa! Mitycznym założycielem tego narodu nie był żaden bohater, ale pramatka Svea. Uważaj na siebie, bracie – perorował Claudio, przekrzykując salsę. – Kończą się walki systemów politycznych, władza mężczyzn…
Jose zgodził się na „wspólny poród". Będzie przy niej, jeżeli to takie ważne… Ingrid liczyła dni do końca męki. – Co ze słynnym instynktem macierzyńskim reklamowanym w podręcznikach dla ciężarnych? – martwiła się. – Wszystko w swoim czasie – pocieszała ją matka. – Zobaczysz maleństwo i zapomnisz o porodzie, o cierpieniach.
Po pierwszych skurczach, gdy odeszły wody, Jose zawiózł ją do szpitala. Heroicznie wkroczył do sali porodowej.
– Nie, Ingrid, nie potrafię! – rzucił się do wyjścia, gdy rozcinano jej krocze.
– Wracaj! To jest nasz poród! – jęknęła.
Urodziła po trzech godzinach. Pielęgniarka zawołała Josego. Do porodówki wjechał tradycyjny wózek z szampanem i szwedzką flagą. Szczęśliwa, uczesana i umalowana Ingrid przytulała dziecko. Na jego rączce zaciśnięto plastikową bransoletkę z napisem: „Dziewczynka Tapas".
Ingrid szybko znudziły pieluchy, przeciery, podgrzewane butelki. Wróciła do pracy. Dzieckiem zajmowała się niania. Gotowaniem i sprzątaniem – gosposia. Jose czytał książki, pisał wiersze. Woził na spacer kilkumiesięczną Sabinkę. Wysłuchiwał matczynych zachwytów podstarzałych biznesmenek i arystokratek, odwiedzających dom pod nieobecność Ingrid. Sprawdzały, czy robi postępy w szwedzkim. Pakowały mu palce w usta, układając wargi do wymowy a, o. Miał ochotę je polizać z litości albo pogryźć. Samiczy chichot tych kobiet był skomleniem o seks. Wychodziły, poprawiając żakiety i obciągając spódniczki, jakby je ktoś próbował z nich zedrzeć.