Któregoś wiosennego dnia wyrwał się wcześniej ze szkoły. Bolała go głowa. Wszyscy w klasie narzekali na wiosenne przeziębienia. Po drodze do domu kupił aspirynę. W ogrodzie sąsiadów stały sczepione ze sobą psy husky. Szkliste, niebieskie ślepia suki iskrzyły się niczym dwa kawałki lodu. Takie oczy miewała Ingrid. Nie pytał wtedy, co się stało. Omijała go wzrokiem, patrzyła w telewizor. Zmęczona, zamykała się w swoim pokoju.
Jose wszedł do mieszkania. W przedpokoju leżała torba Ingrid, w sypialni paliło się światło. – Źle się czujesz? – zawołał.
Leżała w łóżku, paląc papierosa. Obok niej śpiący facet. Miała lodowate spojrzenie. Jose zatoczył się. Chciał ich zabić, zabić siebie. Uciekł. Nie za bardzo pamiętał, co działo się przez ten tydzień. Ocknął się w domu Claudia. Pił, budził się nieprzytomny, zasypiał, żeby zapomnieć, że żyje. Wrócił do domu, sam nie wiedząc, po co. Zobaczyć córkę. Ingrid nie próbowała się tłumaczyć, przepraszać. – Nie żyjemy w średniowieczu ani w Meksyku. Mogę robić, co chcę.
Jose nie zamierzał powtarzać banałów. Powiedziały się same, bez jego woli. – Przecież jesteś matką, moją żoną…
– I dlatego mam zrezygnować ze swojego życia?
Spakował się. Do plastikowego worka wrzucił ubrania, książki. Gosposia podała mu kopertę. Ann von Trot, najlepsza przyjaciółka Ingrid, zapraszała go do siebie.
– Ingrid taka jest, nie zmieni się. Wykorzystała twoją naiwność. Przywiozła cię z podróży jak jaszczura z Galapagos – Ann rozwiewała ostatnie złudzenia. Był dawcą spermy. Rozpłodowym samcem.
Ann również potrzebowała pomocy. Spragniona czułości, starzejąca się arystokratka, znudzona elegancką samotnością. Jose jej nie zawiódł. Obsługiwał seksualnie, udając namiętnego kochanka. Zasłużył na przytulne mieszkanko w centrum Sztokholmu. Wkrótce zaspokajał zachcianki pozostałych przyjaciółek Ingrid. Najpierw z zemsty, później dla drogich prezentów, dyskretnych, comiesięcznych przelewów bankowych. Najbrzydsza z nich podarowała mu małą Alfę Romeo. „Żebyś przyjeżdżał, kiedy cię potrzeba" – nagryzmoliła szminką na przedniej szybie.
Nie były o siebie zazdrosne. Sprawny seks uważały za wartą wydatku usługę. Jose wiedział, że polecały go sobie jak dobrą fryzjerkę czy krawcową. Był kosztowny, a luksus kosztuje. Drogie garnitury, buty szyte na miarę. „Najbardziej dekoracyjny facet w Sztokholmie" – ocenili go dwaj party fixaren, kręcący modnym światkiem stolicy. Dopisali do listy sław, zapraszanych na snobistyczne imprezy. Jose nie opuszczał żadnego szykownego party. Stał samotnie z drinkiem, oceniał gości. Wychodził na parkiet, gdy grano szybkie kawałki. Blondwłose piękności uganiały się za zmysłowym przystojniakiem. Żaden tutejszy nie potrafił tak stanowczo objąć, szeptać komplementów, uwodzić bez desperacko-pijackich pytań: „Czy nie masz nic przeciw temu, że cię pocałuję?"
Jose sprawiał sobie przyjemność krótkimi romansami. Zostawa! do pierwszych pretensji. Lubił patrzeć na żałosne miny dziewczyn, kiedy pytał: „Dlatego, że mnie kochasz, mam zmienić moje życie?" Młode, piękne płaciły łzami. Stare klientki – walutą.
Zdarzało mu się kilka dni nie odpowiadać na telefony, nie wychodzić z domu. Pił i układa! wierszyki: „Ciężki jest zawód poety -wyciskać podziw z kobiety." Trzeźwiejąc, brzydził się sobą.
Ann von Trot zabrała go w połowie lata na swój jacht. Od czasu, gdy dowiedziała się, co oznacza po hiszpańsku jego nazwisko *, mówiła do niego: My Snack. Obtańcowywał zaproszone na rejs stare pulardy, nafaszerowane silikonem i hormonami. Któraś z nich, rozochocona zmysłowym pląsem, zapytała, czy dałby jej lekcje salsy.
Ann sądziła, że to znakomity pomysł.
– Jose, mógłbyś założyć szkołę tańca! Znam kogoś, kto… – powiedziała w kabinie, zdejmując bikini.
– Jeśli chcesz się mnie pozbyć, to najlepszy pomysł – odpowiedział, zwilżając ją wazeliną.
– Chcę ci pomóc, my poor, little Snack. Nie myślałeś o własnym biznesie? Nikt ci nie każe tańczyć od rana do nocy. Byłbyś dyrektorem. Poza tym czeka cię rozwód. Będziesz potrzebował drogiego adwokata.
Zaprzyjaźnił się z młodym adwokatem Ann. Chodzili razem do dyskoteki. Podrywali najlepsze panienki. Gdy dziewczyna nie mogła się zdecydować na któregoś z nich, brali ją razem. Rozmawiali wtedy o rozwodzie, uważając to za znakomity dowcip. – Jose, nieźle się wżeniłeś, duuuże pieniądze – adwokat poprawiał głowę dziewczyny, nie dość głęboko biorącej go w usta. Jose posuwał ją od tyłu, przytrzymując za podskakujące pośladki.
Pewnej podyskotekowej nocy długonoga piękność leżała wyczekująco, a on nie mógł urosnąć do wymiarów mężczyzny. Zamiast dumnie wyprężonej męskości zwisała mu niewielka, zawstydzona chłopięcość. Dziewczyna pogłaskała ją czule i włożyła do ust. Po chwili wypluła.
– Coś nie tak ze mną? Zaprzeczył.
– Z tobą?
– Nie.
– No, to nie traćmy czasu! – nadziała się na jego palec.
Radził sobie potem tą metodą coraz częściej. Przestał sypiać z młodymi dziewczynami. Oszczędzał siły na wymagające klientki. Nie zadowalały się wirtuozerią jego długich palców i francuskimi pocałunkami. Chciały mieć jurnego mężczyznę. Za to płaciły.
Nie pomagały pigułki z muszek ani witaminy. Dla napalonych na Josego babsztyli jego impotencja byłaby obelgą. Straciłby kochanki i pieniądze.
Odwiedził zdziwaczałą malarkę. Ta przynajmniej nie żądała banalnej kopulacji. Zawiązała mu dziurawą, czarną chustką oczy, mazakiem dorysowała wąsik. – Jesteś Zorro! – rozkazała.
– Galopuj i okładaj mnie szpicrutą!
Ujeżdżanie posiniaczonej, cycatej grubaski doprowadziło Josego do spazmów śmiechu. Zdjął maskę, pocałował artystkę w usta. Ona była stuknięta, on chory.
Doktor uznał Josego za okaz zdrowia.
– Zwykłe przemęczenie. Proszę dać sobie dwa tygodnie urlopu, od wszystkiego. Jeśli się nie polepszy, wyślę pana do specjalisty. – Przepisał mu tabletki na wzmocnienie.
Jose postanowił zniknąć ze Sztokholmu. Zostawił Ann wiadomość, że wyjeżdża do Meksyku. Nie był pewien, czy wróci.
W rodzinnym mieście samotnie odwiedzał stare kąty. Koledzy poznajdywali pracę w większych miastach. Wracali, tak jak on, odwiedzić krewnych, pochwalić się uciułanym majątkiem.
Rodzice obejrzeli z zachwytem zdjęcia wnuczki, domu, samochodu. Odtajała w nim dawna fantazja, nakłamał o ingrid i studiach. Po pierwszym dniu wiedział, że nie zostanie. Nie pasował do nich, do swojej przeszłości.
Włóczył się po okolicy. Jezioro, w którym nauczył się pływać, zmalało. Przypominało olbrzymią rybę, rzuconą w piasek plaży. Łuska fal podnosiła się ciężko na śmierdzącym szlamem cielsku.
Zajrzał do starej Cabiros. Jej dom, sterta kamieni przykrytych słomą, stał na pustkowiu, przy piaszczystej drodze do wsi. Cabiros, pół-Indianka, rzadko odwiedzała miasteczko. Zjawiała się w targowe dni, zakutana chustą. Rozkładała ją na ziemi. Siadała w kucki i wróżyła z kart.
Lubiła go. Nigdy jej nie dokuczał. Miała dla niego tylko wodę. – Pij, woda jest piękna i ty jesteś piękny – chwyciła go za rękaw malutką dłonią, ściśniętą reumatyzmem w kształt kurzej łapki.
Chciał jej zostawić pieniądze. Pogardliwie prychnęła. Ślina ze szczerbatych ust skapnęła na zwitek banknotów. – Za pieniądze wróżę. Za duże pieniądze – zważyła w dłoni zapłatę -dużo powiem.
Kazała mu wyciągnąć sześć startych do białości kart. Westchnęła.
– Coś złego? – zaniepokoił się.
– Jak żyję, nie widziałam takiej wróżby! Z wielkiego nieszczęścia czeka cię wielkie szczęście – pocierała karty o czarną spódnicę.
– Coś więcej?
– Więcej nie można dostać ani tutaj, ani tam – odwiedziny były skończone. Cabiros usiadła na progu domu, Jose spojrzał w jej oczy, wpatrujące się bez zmrużenia w słońce. Staruszka była ślepa.
Obserwował powietrze. Porównywał je ze szwedzkim. Meksykańskie nie było lodowato przezroczyste. Unosił się w nim wieczny kurz podobny do tego z kamieniarskiej pracowni. Falowało pod dłutem niewidzialnego rzemieślnika, wykuwającego zwiewny ornament. Jose zapamiętał dziecinne wrażenie: na głazach indiańskich ruin ktoś narysował rozgrzane powietrze. Strumień ornamentu opływał spękany kamień.
Kiedyś z chłopakami próbowali odgadnąć, czemu Indianie porzucali w dżungli kamienne miasta. Jose przechwalał się, że umie czytać indiańskie znaki i poznał tajemnicę. Kumple go wyśmiali. – Zmyślasz! – zawyrokował konusowaty Pepito, wnuczek prawdziwych Indian z gór. Jego dziadek leczył zapalenie wyrostka robaczkowego zaklęciami. Podpierał chorego o podobne do akacji drzewo huamuachil i czekał na południe. Wtedy nożem wycinał z cienia chory kawałek. Ranę zaszywał magicznymi ziołami. Udeptywał ją, aż stawała się płaska i nie odstawała od ziemi. Wieczorem cień rozciągał się, znikał razem z bólem.