Выбрать главу

Twój najmniejszy mięsień, ten nadgarstka, łączy się z ramieniem, muskułami. Jego ruch podtrzymują ścięgna pleców. Nie ginie gdzieś w krągłościach, nie rozpuszcza w tłuszczu. Dla kobiety dorastanie jest puchnięciem. Dla mężczyzny nabieraniem siły.

Widząc pierwszy raz moje nagie piersi, powiedziałeś: „Są bezradne jak rozłożone ręce." Całujesz je i są święte. Różowieje aureola sutek. Nasza Święta Cycanna, patronka o dwóch relikwiach. Trzeba je adorować, lizać. Dręczyć gryząc, ściskając, bo nie ma świętości bez umartwień.

Seks pachnie z ust i ślini się między nogami, kiedy mówisz do mnie, delikatniej niż pocałunek. Wkładasz język między wargi. Dzielimy się ostatnim zrozumiałym słowem. Rozgryzamy: ko – och – am, I opadają ozdoby słów. W jęku głos jest nagi. W samym środku krzyku. Pragnienie nieprzekładalne na wyuczone, tresowane słówka.

Zostaje rytm, puls krwi. Powinność rytmu przywołującego rozkosz. Wkradam się pod ciebie. Zlizuję krople potu. Mają przezroczysty smak. Przepływa przez nie ciepło, słona łzawość, lepkość pożądania. Poczekaj – odpycham cię stopą. Bierzesz ją do ust. Rozdzielasz pieszczotą palce. Mokrą ocierasz o policzek.

Pochylasz się powoli nade mną. Włosy zasłaniają ci twarz. Twoje plecy są splecione z mięśni. Wygięte w pokłonie. Jest w nich uległość i groźba mocy. Wyciosany z kamienia antyczny kapłan, składający nasienie w ofierze: „Nie będziesz mieć innych mężczyzn przede mną" – żądałbyś, jak każdy zakochany bóg.

Wtulam się w twoje ramię. Masz pieprzyk. Brązowy, wystający guzik, spinający lśniącą skórę. Całuję zagłębienie szyi. Odchylasz głowę, poddajesz się pieszczotom. Za dużo, za mocno. Chcesz się znowu we mnie schronić. Siadamy, objęci udami. Ukąszenia pocałunków są zbyt bolesne. Liżemy sobie usta. Pchnięciem przenikasz moją miękkość. Przytrzymujesz za biodra. Unosisz, przyciskasz władczo do siebie. Przyciągasz, odpychasz. Jestem twoim odartym ze skóry, wyprężonym członkiem. Wyciskasz z nas rozkosz. Drżymy przed… Wyrywam się i chowam głowę pod poduszkę. Nie chcę, żebyś mnie dotykał. Jeszcze nie. Obnażyłeś mnie ze zwykłego ciała. Sączy się z niego wilgoć. Pod nim jest inne, miłosne. Z rozgrzanej skóry parują perfumy. Kładziesz się obok, opierasz na łokciu. Wdychasz drażniący zapach. Nigdy nie pachną tak samo. Nabierają aromatu od światła i pieszczot. Dojrzewają na ciepłej skórze.

Zamiast słów wkładasz mi w ucho język. Obiecujesz nim powolne spełnienie. Liżesz koniuszkiem najgłębszą czeluść. Gładzisz pośladki. Lubię dostawać klapsa niby zła, opieszała dziewczynka. Pewnie, że się nie spieszę.

Przyciągasz mnie za ramię, żeby potrzeć sierść. Zwierzęcą łatkę między nogami. Palec prowadzą do jamy rude żmijki śliskich włosków. Rozsuwam szeroko nogi. Gładki palec zamienia się w szorstki język. Mój słodki miąższ ścieka ci z ust.

Przytrzymujesz mi ręce. Nie wiem, czy cię odpycham, czy trzymam paznokciami za ramiona. Wślizgujesz się we mnie. Kołyszesz. Płytkie fale przyjemności zalewają usta. Łapię gwałtownie powietrze, wciągam w siebie oddech, ciebie. Popychasz do rozkoszy. Coraz mocniej. Przez moje ciało, rozwartą nagość. Znajdujesz nową pieszczotę, tędy. Najgłębiej. Gubimy się, wynurzamy, nie możemy mocniej wbić w siebie. Rozszarpać. Jestem w tobie, w pulsującym skomleniu. Tańczę skowyt. Palce ześlizgują się bezsilnie ze spoconych ramion. Rozkruszamy biodrami ostatni kawałek cukru, mdląco rozpływający się w naszych ciałach.

Otwieram oczy. Włókna prześcieradła. Całun z odciśniętym śladem mokrych ciał. Przygarniasz mnie ciężką dłonią. Całujesz ze snu. Jeszcze jesteś we mnie. Zaraz wypadniesz. Urodzę cię. Wyciekają mleczne wody i wysuwasz się łagodnie na moje zmęczone udo. Zasnuwam się snem. Król i królowa ze średniowiecznej ryciny. Kochają się. Spleceni w jedność. To my. Wzięliśmy koronę orgazmu z tego królestwa w nas, nad nami. Rozkoszy i władzy nad światem bez miłości.

MUR

W dramacie greckim nie podróżowano. Jedność miejsca i akcji trzymała bohaterów na wybiegu sceny. Chór komentował los przytrzaśniętych przez fatum. Dramat rozgrywał się tu i teraz. Jeśli Grek skazany został na wędrówkę, zajmowało mu to całą epopeję.

Człowiek nowożytny zachował zmysł dramatyzmu, lecz jedność miejsca i akcji umieścił nie na scenie, tylko we własnym wnętrzu. Pogmatwał tym czystość gatunku. Ludzkie życie stało się dramatyczną epopeją, człowiek – widzem i aktorem zarazem. Bohaterem romansów, wsiadającym do pociągu, by jadąc z miasta A do miasta B spełnić swój los. Zerwawszy z jednością miejsca i czasu akcji, podróżujemy między dzielącymi przestrzeń miejscami. Z braku wiary w przeznaczenie czas stał się prześladującym nas fatum. Nie potrafimy czekać cierpliwie na jego spełnienie. Rozjeżdżamy przestrzeń, tratujemy ją w rozpaczy i zemście za zburzenie bezpiecznej jedności. Od podróży oczekujemy fabuły, wyjaśniającej sens drogi. Pociągi z XIX-wiecznych powieści rozwożą we wszystkich kierunkach postacie dramatu. Paradoksalnie (od greckiego paradoksos, poprzez dziedzictwo Bizancjum) pojazd, służący do wygodniejszego pokonywania przestrzeni, staje się narzędziem śmierci na rosyjskich dworcach. Spełnieniem fatum literackich desperatów, rzucających się pod jego kota. Pociąg, zamiast przenieść bohatera ku przeznaczeniu, sam staje się przeznaczeniem.

Ostatnie dwieście lat jest czasem rewolucji i coraz częstszych podróży idei. Pomińmy frazes Lenina, przemyconego z Zachodu pociągiem, że rewolucja to parowóz dziejów. Prawdziwym rewolucjonistą był Kant. Skalpelem najczystszej myśli rozdzielił nieodwołalnie jedność czasu i przestrzeni. Dzięki temu, zdając sobie sprawę z metafizycznej trywialności podróży, nie opuszczał Królewca. Chociaż raz jeden złamał swe zasady i wyjechał do Gołdapi. Za ten czyn, niegodny filozofa, postanowiono wznieść mu na rynku miasteczka pomnik. Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie i spiżowy Kant w Gołdapi nie zaświadczy o przewadze nierozsądku filozofa nad filozofią rozumu.

Anyway, wracając do drogi przebywanej przez nieświadomych niebezpieczeństw podróżnych – nadal wsiadają beztrosko do pociągów w Moskwie, Kutnie czy Denver. Naiwnie sądzą, że dotrą do miejsca przeznaczenia, będącego tak naprawdę pospolitym fatum. Pułapką skleconą z jedności czasu i przestrzeni.

Na przykład Maria w pustym przedziale nocnego pociągu z Tuluzy do Tarn. Poddająca się posłusznie taktowi jazdy. Jej opalone, szczupłe nogi okrywa biała spódniczka. Materiał układa się na kształt baldachimu, osłaniającego wewnętrzną stronę ud i trójkąt podbrzusza. Światło, przeciekające przez tkaninę, nagrzewa skórę ciepłym odcieniem. Promieniuje z panieńskich, zaciśniętych nóg.

W przedziale obok, przy otwartym oknie, w łopocie parnego powietrza, siedzi komisarz Garden. Każdy łyk wody z plastikowej butelki rozlewa się plamą na jego jasnobłękitnej koszuli. Garden przysypia. Gaśnie światło, pociąg hamuje. W ciemnościach jękliwy zgrzyt wagonów zagłusza cykady. Pustawy pociąg staje pośrodku sierpniowej nocy. Przewozi ludzi, ale mógłby też przewozić mrok, wlewający się otwartymi oknami.

Korytarzem idzie kobieta z ujadającym pieskiem na ręku.

– No, cicho już, cicho – głaszcze psiaka, zaciskając dwoma palcami jazgoczący pysk.

– Nie wie pani, co się stało? – Garden wychylił się z przedziału.

– Nie znam się na technice – odburknęła.

– Czemu zaraz technice? Może to krowa stanęła na torach?

Damulka chuchnęła pastisem. Poszła dalej, obijając się o ściany, jakby pokonywała pęd pociągu.

Maria zablokowała drzwi paskiem torebki.

Lokomotywa gwizdnęła na wagony. Dotoczyli się do Tarn. Z pociągu na opustoszały peron wysiadło tylko dwoje podróżnych. Przed zamkniętym dworcem nie było taksówek. Garden zaproponował Marii podwiezienie. – Dziękuję -odmówiła. – Pójdę pieszo.

– Dokąd? Miasteczko jest pięć kilometrów stąd.

– A klasztor? – Maria nie bała się poczciwie wyglądającego Cardena, ale z zasady nie dawała się podwozić obcym facetom.

– Jeszcze dalej – komisarz wziął od niej papierową torbę z zakupami.

Jechali pod górę wąską drogą. Zapachniało igliwiem i lawendą.

– Nie trafiłaby panienka nocą. Czemu nikt nie czekał na dworcu?

– Szykuję niespodziankę. Mój chłopak przyjechał miesiąc temu do klasztoru. Wakacyjna medytacja, modlitwa. Wie pan, dużo ludzi teraz tak robi.

Zajechali przed bielejący w ciemnościach pałac.

– Jest północ, klasztor to nie klub nocny. Wszyscy śpią. Trzeba nie mieć rozsądku, żeby wybierać się w drogę o tej porze.

– Dziękuję za podwiezienie.

– Jeżeli nie wpuszczą do klasztoru, zawiozę panienkę do hotelu – nie wyłączył silnika. Oświetlił furtę. Maria uderzyła w drewniane drzwi kołatką. Otworzyły się, wpuszczając najpierw jej cień.

– Jestem narzeczoną Juliana -powiedziała zaspanemu furtianowi. Nie pytał o więcej. Zaprowadził ją na piętro do pokoju gościnnego.

Julian dowiedział się o przyjeździe Marii od furtiana, idącego na jutrznię. Przeskakując drewniane schody, próbował zrozumieć, czy jego wzburzenie jest początkiem radości, czy strachu. Wyjechał z Paryża, by jej nie widzieć. Wymyślić przyszłość i przeszłość bez niej. Byli zrośnięci wspomnieniami. Ulepieni z drapieżnej miłości, która, zamiast przynosić zdobyczne szczęście, rozdrapywała ich własne. Julian ratował się, zostawiając Marię. Jak wąż, porzucający za ciasną skórę. Miała go chronić, zaczęła przeszkadzać.