– Widzę, że rozbieranie mnie to jedna z twoich ulubionych rozrywek, Amando.
Zatrzymała się przy trzecim guziku koszuli. Policzki jej poczerwieniały, ale nie odwróciła wzroku, tylko śmiało patrzyła Jackowi w oczy.
– Niech pan nie bierze mojego współczucia dla rannych stworzeń za przejaw osobistej sympatii do pana. Kiedyś zabandażowałam łapę bezdomnemu psu, którego znalazłam we wsi. Pan należy do tej samej kategorii co to nieszczęsne zwierzę.
– Mój anioł miłosierdzia – wymamrotał Devlin z rozbawieniem. Nic więcej nie powiedział, tylko patrzył, jak rozpina mu koszulę i kamizelkę.
Amanda nieraz pomagała ubierać się i rozbierać choremu ojcu, więc teraz wcale nie czuła się skrępowana. Niemniej jednak co innego pomagać choremu członkowi rodziny, a całkiem co innego zdejmować ubranie z młodego, zdrowego mężczyzny.
Pomogła mu zdjąć poplamioną krwią kamizelkę i do końca rozpięła koszulę. Im więcej ukazywało się nagiego ciała, tym bardziej paliły ją policzki.
– Ja to zrobię – niespodziewanie szorstko powiedział Jack, kiedy sięgnęła do guzików przy mankietach koszuli. Rozpiął je zręcznie, chociaż widać było, że każdy ruch sprawia mu ból. – Przeklęty Tirwitt – stęknął. – Jeśli ta rana się zaogni, znajdę łajdaka i…
– Nie zaogni się – zapewniła Amanda. – Dokładnie ją oczyszczę i zabandażuję. Za dzień lub dwa będzie pan mógł wrócić do normalnego trybu życia. – Delikatnie zsunęła koszulę z jego szerokich ramion; złotawa skóra zalśniła w świetle kominka. Zwiniętą koszulą osuszyła ranę. Cięcie miało około piętnastu centymetrów długości i znajdowało się na lewym boku, tuż pod żebrami. Tak jak zapewniał Devlin, było to tylko draśnięcie, ale dość głębokie. Amanda mocno przycisnęła zwiniętą koszulę do krwawiącej rany i przytrzymała ją na miejscu.
– Ostrożnie – powiedział cicho Devlin. – Zaplamisz sobie suknię.
– Spierze się – uspokoiła go obojętnym tonem. – Czy ma pan w biurze jakiś alkohol? Może brandy?
– Mam whisky. Stoi w tej małej szafce obok biblioteczki. Ale po co to? Czyżby widok mojego nagiego ciała tak cię osłabił, że musisz się trochę wzmocnić?
– Ależ z pana nieznośny zarozumialec – odrzekła surowo, chociaż nie potrafiła ukryć uśmiechu. – Nic podobnego. Zamierzam użyć alkoholu do dezynfekcji.
Nadal trzymała zwiniętą koszulę przyłożoną do rany. Stała tak blisko, że lewe kolano Jacka kryło się w obfitych fałdach jej szeleszczącej spódnicy. Siedział nieruchomo, nie próbując jej dotknąć. Szare, wełniane spodnie opinały jego umięśnione nogi. Jakby chciał pokazać, że nie jest dla niej zagrożeniem, odchylił się nieco w tył, rozluźnił się i oparł dłonie o krawędź biurka.
Amanda starała się nie patrzeć na niego zbyt otwarcie, ale przeklęta ciekawość zwyciężyła. Devlin był kształtny i pięknie umięśniony, jak czarno-złoty tygrys, którego kiedyś widziała w parkowej menażerii. Bez ubrania wydawał się jeszcze lepiej zbudowany. Ciało miał sprężyste, muskularne, skóra wydawała się mocna, a zarazem jedwabista. Na brzuchu wyraźnie rysowały się pasma mięśni. Widziała już rzeźby i rysunki przedstawiające męskie ciała, ale żadne nie przekazywały ciepła ani kryjącej się w nich siły.
Z jakiegoś powodu artystyczne wyobrażenia nie odzwierciedlały fascynujących szczegółów, takich jak pokrywające tors drobne, ciemne włoski.
Amanda przypomniała sobie żar jego ciała, gładkość nagiej skóry. Zanim Devlin wyczuł drżenie jej rąk, odsunęła się i podeszła do stojącej za biurkiem szafki. Znalazła w niej kryształową karafkę wypełnioną bursztynowym płynem i uniosła ją do góry.
– Czy to jest whisky? – zapytała, a Devlin skinął głową. Z ciekawością przyjrzała się karafce. Znani jej dżentelmeni pijali porto, sherry, maderę i brandy. Ten trunek nie był jej znany. – A co to właściwie jest?
– To alkohol wytwarzany ze słodu jęczmiennego – wyjaśnił cicho. – Może mi pani przynieść szklaneczkę.
– Czy nie jest na to trochę za wcześnie? – zapytała sceptycznie Amanda, wyjmując z rękawa chusteczkę.
– Jestem Irlandczykiem – przypomniał jej. – A poza tym mam za sobą trudny poranek.
Ostrożnie wlała niewielką ilość alkoholu do szklaneczki, a chusteczkę zmoczyła, wylewając na nią whisky prosto z butelki.
– Tak, zdaje się… – zaczęła, odwracając się ku niemu, ale zamilkła, kiedy w całej okazałości zobaczyła jego nagie plecy. Słowa zamarły jej na wargach. Miał piękne, szerokie i umięśnione, zwężające się ku dołowi plecy. Jednak skórę znaczyły jaśniejsze pasy, ślady po dawnych ranach. Takie blizny mogła pozostawić tylko brutalna chłosta. Kilka zgrubień bieliło się na otaczającej je ciemniejszej skórze.
Devlin zerknął przez ramię, zaniepokojony jej nagłym milczeniem. Popatrzył na nią pytająco, ale zaraz uprzytomnił sobie, co zobaczyła. Przybrał nieprzenikniony wyraz twarzy i wyraźnie napiął mięśnie ramion. Jedna brew uniosła się lekko do góry, a rysy, ku zdziwieniu Amandy, stały się dumne, niemal arystokratyczne. W tej chwili można go było wziąć za członka jakiegoś starego magnackiego rodu.
Amanda z trudem zachowała kamienną twarz. Próbowała sobie przypomnieć, na czym skończyli rozmowę. Aha, Devlin mówił coś o trudnym poranku.
– Tak – powiedziała spokojnie, podchodząc do niego ze szklaneczką whisky. – Zdaje się, że nie jest pan przyzwyczajony do tego, by ktoś próbował pana zamordować w pana własnym biurze.
– Przynajmniej nie w dosłownym sensie – odrzekł ironicznie. Wyraźnie się rozluźnił, kiedy zobaczył, że Amanda nie ma zamiaru wypytywać go o blizny na plecach. Wziął od niej szklaneczkę i jednym haustem wypił cały trunek.
Amandę zahipnotyzował ruch mięśni na jego długiej szyi. Miała ochotę jej dotknąć, przycisnąć usta do trójkątnego zagłębienia u nasady. Mocno zacisnęła dłonie. Dobry Boże, musi zapanować nad swoimi popędami!
Jack odstawił szklaneczkę i utkwił wzrok w Amandzie.
– Ściśle mówiąc, wtargnięcie tu lorda Tirwitta nie było najtrudniejszą chwilą dzisiejszego dnia. O wiele więcej kłopotu sprawia mi utrzymanie rąk przy sobie, kiedy ty znajdujesz się tak blisko.
Nie było to zbyt eleganckie stwierdzenie, ale wywołało efekt. Amanda zamrugała ze zdziwienia. Ostrożnie zdjęła z rany poplamioną krwią koszulę i zaczęła przytykać do skaleczenia nasączoną alkoholem chusteczkę.
Przy pierwszym dotknięciu Devlin podskoczył i syknął boleśnie. Amanda znów delikatnie przyłożyła chusteczkę. Jack zaklął pod nosem i cofnął się przed nasączonym whisky skrawkiem materiału.
Amanda nadal dezynfekowała ranę.
– W moich powieściach bohater nic by sobie nie robił z bólu, choćby nie wiem jak silnego – stwierdziła swobodnym tonem.
– Ale ja nie jestem bohaterem – warknął Devlin. – A to boli jak diabli! Może trochę delikatniej, co?
– Ma pan imponującą posturę – zauważyła. – Natomiast pański charakter pozostawia wiele do życzenia.
– Nie każdy może być człowiekiem ze stali, panno Briars -zauważył z sarkazmem.
Zirytowana Amanda bezceremonialnie przytknęła ociekającą whisky chusteczkę do rany, a Jack jęknął głośno, chociaż najwyraźniej bardzo się starał dzielnie znieść ból. Spojrzeniem dał Amandzie do zrozumienia, że poprzysiągł jej słodką zemstę.
Ich uwagę przyciągnął jakiś cichy, niewyraźny szloch, który rozległ się gdzieś przy drzwiach. Obejrzeli się jednocześnie i zobaczyli, że do pokoju wszedł Oscar Fretwell. Z początku Amanda myślała, że młodego kierownika przeraził widok krwi Devlina, dostrzegła jednak, że Fretwell z całej siły zaciska usta, oczy ma lekko zmrużone… po prostu powstrzymywał głośny śmiech. Cóż go tak, u diabła, rozbawiło?
Fretwell po mistrzowsku starał się zachować panowanie nad sobą.
– Przyniosłem… przyniosłem bandaże i świeżą koszulę dla pana prezesa – oznajmił.
– Zawsze trzyma pan w pracy ubranie na zmianę? – zapytała Amanda.
– O, tak – potwierdził radośnie Fretwell, zanim Jack zdążył odpowiedzieć. – Plamy z atramentu, rozlane płyny, rozwścieczeni arystokraci… nigdy nie wiadomo, czego się spodziewać. Należy więc być przygotowanym na wszystko.
– Wyjdź, Fretwell – polecił krótko Devlin. Uśmiech nie zniknął z twarzy podwładnego, jednak posłuchał natychmiast.