– Wyda pan dziesięć tysięcy egzemplarzy? – zapytała badawczo, przypominając sobie, że właśnie taki nakład jej obiecał.
– Tak. – Jack uśmiechnął się, widząc jej niepokój. Dobrze wiedział, co ją niepokoi. – Panno Briars, cały nakład sprzeda się doskonale. W tych sprawach mam niezawodny instynkt.
– Możliwe, że pan go ma – odrzekła bez przekonania. -Jednak… ta historia… Wielu czytelników będzie miało wobec niej pewne zastrzeżenia. Jest bardziej sensacyjna i… bardziej drastyczna, niż mi się kiedyś wydawało. Nie oceniłam moralności bohaterki wystarczająco krytycznie…
– I właśnie dlatego powieść świetnie się sprzeda.
Amanda nagle się roześmiała.
– Można powiedzieć, że podobnie jak książka pani Bradshaw.
Jack z przyjemnością i zaskoczeniem stwierdził, że Amanda potrafi śmiać się sama z siebie. Odszedł od biurka i stanął obok niej. Speszona jego bliskością, nie potrafiła mu patrzyć prosto w oczy. Uciekała wzrokiem to do okna, to ku drzwiom, aż wreszcie utkwiła spojrzenie w górnym guziku jego surduta.
– Pani powieść rozejdzie się w większym nakładzie niż głośna książka pani Bradshaw – zapewnił z uśmiechem. – I to nie ze względu na tak zwane drastyczne treści. Opowiedziała pani ciekawą historię w bardzo zręczny sposób. Podoba mi się, że nie wygłasza pani moralizujących komentarzy na temat błędów bohaterki. Czytelnikowi trudno będzie jej nie współczuć.
– Ja jej współczuję – szczerze przyznała Amanda. – Zawsze mi się wydawało, że małżeństwo bez miłości to najgorszy koszmar w życiu. Tak wiele kobiet zmusza się do zamążpójścia z powodów czysto materialnych. Gdyby większa ich liczba była w stanie samodzielnie się utrzymać, nie mielibyśmy tylu panien młodych z niechęcią idących do ołtarza i tylu nieszczęśliwych żon.
– Panno Briars, co za niekonwencjonalne poglądy – zauważył łagodnie.
Ze zdziwieniem spojrzała na jego rozbawioną minę.
– To przecież rozsądne stwierdzenie.
Jack nagle zrozumiał, co jest główną cechą charakteru Amandy. Praktyczność i zdrowy rozsądek nie pozwalały jej akceptować hipokryzji i przestarzałych społecznych przesądów, którym większość ludzi bezmyślnie się podporządkowywała. Właściwie dlaczego kobieta miała wychodzić za mąż tylko dlatego, że tego od niej oczekiwano, skoro mogła uczynić inny wybór?
– Być może większość kobiet uważa, że łatwiej jest wyjść za mąż, niż samodzielnie zarabiać na utrzymanie – powiedział, celowo starając się ją sprowokować.
– Łatwiej? – prychnęła. – Nie widziałam jeszcze najmniejszego dowodu na to, że życie w domowym kieracie jest łatwiejsze niż praca w jakimś zawodzie. Kobietom potrzeba lepszego wykształcenia, możliwości wyboru, a wtedy będą mogły w pełni świadomie decydować, czy wychodzić za mąż, czy nie.
– Ale kobieta bez mężczyzny jest niekompletna – stwierdził wyzywająco i roześmiał się na widok jej groźnej miny. Uniósł ramiona w obronnym geście. – Proszę się uspokoić, panno Briars. Żartowałem sobie. Nie chcę od pani oberwać, jak to się przydarzyło lordowi Tirwittowi. Właściwie zgadzam się / pani zdaniem. Nie jestem zbyt gorącym zwolennikiem instytucji małżeństwa. Prawdę mówiąc, zamierzam jej unikać za wszelką cenę.
– Nie chce więc pan mieć żony i dzieci?
– O Boże, nie. – Uśmiechnął się do niej szeroko. – Każda, nawet średnio rozgarnięta kobieta od razu pozna, że nie jestem zbyt dobrym kandydatem na męża.
– Tak, to dość oczywiste – przyznała Amanda i uśmiechnęła się smutno.
Kiedy Amanda kończyła jedną powieść, zwykle natychmiast zaczynała następną. Inaczej czuła się zagubiona, dokuczał jej brak sensu życia. Bez pomysłu na nową książkę miała wrażenie, że dryfuje bez celu. W przeciwieństwie do większości ludzi, nie złościło jej czekanie na kogoś, długie podróże czy godziny bezczynności. Dla niej stanowiły one okazję do refleksji nad powstającą powieścią, układania dialogów, wymyślania wątków.
A teraz, pierwszy raz od wielu lat, nie potrafiła ułożyć fabuły, która pobudziłaby jej wyobraźnię na tyle, żeby skłonić ją do pisania. Skończyła już poprawiać Historię damy i nadszedł czas rozpoczęcia pracy nad nową książką, jednak ta perspektywa wydawała jej się dziwnie mało zachęcająca.
Zastanawiała się, czy przyczyną takiej sytuacji nie jest Jack Devlin. Odkąd go poznała, jej życie wewnętrzne stało się mniej interesujące niż świat zewnętrzny. Nigdy przedtem nie stanęła przed takim problemem. Może powinna powiedzieć Devlinowi, żeby przestał ją odwiedzać? Nie, ta myśl wcale jej się nic spodobała. Jack nabrał zwyczaju wpadania do niej z wizytą co najmniej dwa razy w tygodniu, i to bez jakiejkolwiek zapowiedzi, choć wymagała tego zwykła grzeczność. Czasami zjawiał się w środku dnia, a czasem nawet w porze kolacji. Wtedy musiała proponować mu wspólne zjedzenie wieczornego posiłku.
– Zawsze mnie uczono, że nie należy karmić błąkających się zwierząt – rzekła ponuro, kiedy trzeci raz zjawił się nieproszony na kolacji. – To je tylko zachęca i będą wracały po więcej.
Devlin zwiesił głowę w bezskutecznej próbie udawania skruchy i posłał jej uwodzicielski uśmiech.
– Czyżby to była pora kolacji? Nie zauważyłem, że już jest tak późno. Pójdę sobie. Na pewno kucharka zostawiła mi w domu porcję zimnego puree z ziemniaków albo odgrzewaną zupę.
Amandzie nie udało się zachować surowego wyrazu twarzy.
– Jest pan zamożnym człowiekiem i jestem pewna, że zatrudnia pan lepszą kucharkę, niż to wynika z pana słów. Prawdę mówiąc, niedawno słyszałam, że mieszka pan we wspaniałej rezydencji i ma pan armię służących. Wątpię, żeby pozwolili panu głodować.
Zanim Devlin zdążył odpowiedzieć, przez otwarte drzwi wpadł podmuch lodowatego wiatru i Amanda szybko dała znać pokojówce, żeby je zamknęła.
– Niech pan wejdzie, zanim zamienię się w sopel lodu – ponagliła gderliwie.
Z wielce zadowoloną miną wkroczył do ciepłego domu i z aprobatą pociągnął nosem.
– Gulasz wołowy? – wymruczał, rzucając Sukey pytające spojrzenie. Pokojówka uśmiechnęła się od ucha do ucha.
– Pieczeń wołowa, proszę pana. Z duszoną rzepą i szpinakiem. A na deser pudding morelowy, jakiego pan jeszcze nie jadł. Kucharka przeszła dzisiaj samą siebie. Sam się pan przekona.
Amandę nieco drażniła bezceremonialność Jacka, ale na widok jego wyczekującej miny jej irytacja zniknęła.
– Zjawia się pan w moim domu tak często, że nigdy nie miałam okazji sama pana zaprosić. – Wzięła go pod ramię i razem ruszyli do niewielkiej, lecz elegancko urządzonej jadalni. Chociaż często zasiadała do stołu sama, zawsze jadała przy świecach, na najlepszej porcelanowej zastawie i srebrnymi sztućcami. Mówiła sobie, że brak męża nie oznacza, że ma jadać w spartańskich warunkach.
– A zaprosiłaby mnie pani, gdybym zaczekał wystarczająco długo? – zapytał Devlin z łobuzerskim błyskiem w oku.
– Nie, nie zaprosiłabym – odrzekła zadziornie. – Niechętnie goszczę przy swoim stole bezwzględnych szantażystów.
– Wcale pani mnie za takiego nie uważa. Proszę mi powiedzieć, jaki jest prawdziwy powód? Nadal czuje się pani niezręcznie z powodu tego, co między nami zaszło w dzień pani urodzin?
Nawet teraz, po wielu wspólnie spędzonych godzinach, kiedy słyszała choćby najmniejszą wzmiankę o ich zmysłowym spotkaniu, czerwieniła się po uszy.
– Nie – bąknęła pod nosem. – To nie ma z tym nic wspólnego. Ja… – Urwała i krótko westchnęła. Odważnie postanowiła wyznać prawdę. – W męskim towarzystwie czuję się trochę niepewnie. Na tyle niepewnie, że nie zaprosiłabym żadnego dżentelmena na kolację, chyba żeby chodziło o spotkanie w interesach. Bałabym się, że mi odmówi.
Przekonała się już, że Jack Devlin lubił się z nią drażnić i przekomarzać, gdy na jego zaczepki reagowała bojowo. Kiedy natomiast odsłaniała wrażliwą, bezbronną stronę swojej osobowości, stawał się zaskakująco łagodny i miły.