— Szukałeś tego we mnie?
— W psychohistorii, która powinna przewidzieć bezpieczną drogę, skoro ja tego nie potrafię.
Seldon westchnął ciężko.
— Daneelu, psychohistorią nie jest jeszcze rozwinięta w takim stopniu. Pierwszy Minister popatrzył ponuro na Helikończyka.
— Miałeś przecież osiem lat, Hari.
— Nieważne, osiem czy osiemset lat. Nie jest jeszcze wystarczająco rozwinięta. To problem trudny do rozwiązania.
— Nie oczekiwałem, że ta technika zostanie doprowadzona do perfekcji — odpowiedział Demerzel. — Mogłeś przynajmniej stworzyć szkic, konstrukcję, pewne zasady, które mogłyby posłużyć za drogowskaz. Być może niedoskonały, ale byłoby to lepsze niż domysły.
— Nie mam nic więcej niż osiem lat temu — rzekł Seldon z bólem w głosie. — Dlatego musisz zachować władzę, a Joranum trzeba zniszczyć w taki sposób, by sytuacja Imperium pozostała stabilna tak długo, jak to tylko możliwe, dając mi szansę na opracowanie zasad psychohistorii. Nie utrzymasz jednak władzy, jeśli wcześniej nie rozwinę psychohistorii. Czy o to chodzi?
— Na to wygląda, Hari.
— W takim razie koło się zamyka, a Imperium obróci się w ruinę.
— Chyba że stanie się coś nieprzewidzianego. Albo ty zrobisz coś nieprzewidzianego.
— Ja, Daneelu? Jak mogę tego dokonać bez psychohistorii?
— Nie wiem, Hari. Zdesperowany Seldon wstał, by wyjść.
12
Przez następne dni Seldon zaniedbywał swoje obowiązki na wydziale, pracował za to, używając komputera i modemu zbierającego informacje. Niewiele komputerów mogło sobie poradzić z codziennym zbieraniem informacji z dwudziestu pięciu milionów światów. Kilka takich urządzeń znajdowało się w najważniejszych instytucjach Imperium, gdzie były absolutnie niezbędne. Niektóre stolice większych Światów Zewnętrznych też je posiadały, mimo że większość z nich zadowalała się połączeniem nadprzestrzennym z Centralną Agencją Informacyjną na Trantorze.
Komputer na ważnym Wydziale Matematyki — jako dostatecznie nowoczesny — mógł być zmodyfikowany i służyć za niezależne źródło informacji, a Seldon był na tyle przewidujący, że zrobił to z własnym. Musiał tak postąpić, skoro miał pracować nad psychohistorią, chociaż urządzenie zaprojektowano w ten sposób, by służyło innym, pozornie słusznym celom.
W idealnych warunkach komputer powinien donosić o wszystkich niezwykłych zdarzeniach na każdym ze światów Imperium. Zapalało się zakodowane i dyskretne światło ostrzegawcze, które Seldon mógł z łatwością zidentyfikować. Pojawiało się ono rzadko, gdyż sama definicja „w wypadku niezwykłych zdarzeń” była ścisła i precyzyjna — dotyczyła poważnych przewrotów o dużym zasięgu.
Jeśli światło ostrzegawcze nie pojawiało się, użytkownik komputera mógł się połączyć z różnymi światami na chybił trafił — oczywiście, nie ze wszystkimi dwudziestoma pięcioma milionami, a z kilkunastoma. Połączenia takie były dość przygnębiające, gdyż trudno było znaleźć świat, na którym nie byłoby akurat jakiejś niewielkiej choćby katastrofy. Wybuch wulkanu tu, jakaś powódź tam, załamanie ekonomiczne takiego czy innego rodzaju, no i oczywiście zamieszki. Przez ostatnie tysiąc lat nie było dnia, by na którymś z setek lub więcej światów z tego czy innego powodu nie wybuchły zamieszki.
Naturalnie, nie należy się przejmować takimi zdarzeniami. Nie można się zamartwiać zamieszkami czy wybuchami wulkanów, jeśli zdarzają się nieustannie na zamieszkanych światach. Natomiast gdyby nadszedł taki dzień, w którym nigdzie nie odnotowano by zamieszek, byłby to sygnał tak niezwykły, że usprawiedliwiałby najpoważniejszą troskę.
Prawdziwym problemem było to, że Seldon wcale się tym nie przejmował. Światy Zewnętrzne, z nękającymi je niepokojami i nieszczęściami, przypominały mu wielki, łagodnie falujący ocean w pogodny dzień — ale nic poza tym. Nie znalazł ani śladu sytuacji, które w ciągu ostatnich ośmiu, a nawet osiemdziesięciu lat wyraźnie pokazywałyby chylenie się ku upadkowi. A jednak Demerzel (o nieobecnym Demerzelu Seldon nie mógł już myśleć jako o Daneelu powiedział, że upadek wciąż postępuje, choć przecież to on trzymał rękę na pulsie Imperium w sposób, którego Seldon nie potrafiłby naśladować — przynajmniej do czasu, gdy będzie dysponował psychohistorią.
Być może Upadek postępował tak wolno, że będzie niedostrzegalny aż do chwili, gdy osiągnie punkt krytyczny — podobnie jak dom stopniowo chylący się ku ruinie nie zdradza żadnych oznak zagrożenia aż do chwili, gdy pewnej nocy wali się dach.
Kiedy zawali się dach? Właśnie w tym tkwił problem, a Seldon nie znał odpowiedzi.
Przy okazji zamierzał sprawdzić sam Trantor. Tu wiadomości zawsze miały większą wagę. Po pierwsze, stołeczny świat był jednym z najgęściej zaludnionych; mieszkało tu czterdzieści miliardów ludzi. Po drugie, jego osiemset sektorów tworzyło swego rodzaju miniimpe-rium. Po trzecie wreszcie, należało wziąć pod uwagę poczynania sprawujących władzę urzędników oraz rodziny imperatora.
Jednakże tym, co przykuło uwagę Seldona, był Dahl. W wyniku wyborów pięciu joranumitów znalazło się w radzie sektora. Według komentarza po raz pierwszy joranumici zdobyli takie stanowiska. Nic w tym dziwnego. Dahl był ich twierdzą, jeśli można tak powiedzieć o którymś z sektorów, ale Seldona zaniepokoiły postępy demagogii Joranum. Zamówił mikrochip dotyczący tej wiadomości i zabrał go wieczorem do domu.
Gdy wszedł, Raych spojrzał na niego znad komputera i chcąc się usprawiedliwić, oznajmił:
— Pomagam mamie przy opracowaniu materiału, który jest jej potrzebny.
— A co z twoją pracą?
— Zrobiłem, tato. Wszystko.
— Doskonale. Spójrz na to. — Pokazał chłopcu chip, który trzymał w dłoni, zanim wsunął go do mikroprojektora.
Raych przyjrzał się obrazowi z wiadomościami, który ukazał się w powietrzu przed jego oczami, i powiedział:
— Tak, wiem o tym.
— Wiesz?
— Jasne. Zazwyczaj śledzę wiadomości z Dahla. No wiesz, to mój ojczysty sektor.
— I co o tym myślisz?
— Nie jestem zdziwiony. A ty? Pozostali Trantorczycy traktują Dahl jak chlew. Dlaczego Dahlijczycy nie mieliby podzielać poglądów Joranum?
— A ty je podzielasz?
— No cóż… — Widać było, że Raych poważnie się zastanawia. — Muszę przyznać, ze pewne poglądy, Które głosi, przemawiają do mnie. Mówi, że pragnie równości dla wszystkich ludzi. Co w tym złego?
— Absolutnie nic, jeśli naprawdę tego chce. Jeśli ma szczere intencje. Jeśli nie używa tego hasła jako chwytu, by zdobyć głosy wyborców.
— Masz rację, tato, ale większość Dahlijczyków pewnie stawia sobie pytanie „A co mam do stracenia?” Nie jesteśmy równi innym, chociaż prawo mówi, że tak jest.
— Trudno określać równość normami prawnymi.
— To nie jest coś, co mogłoby ostudzić twój zapał, kiedy pocisz się, pracując ponad siły.
Seldon myślał intensywnie. Zastanawiał się nad tym od chwili, gdy przyszło mu to do głowy.
— Raych — odezwał się — nie byłeś w Dahlu od chwili, gdy oboje z matką zabraliśmy cię stamtąd, prawda?
— Jasne, że byłem, kiedy pięć lat temu towarzyszyłem ci podczas wizyty w sektorze.
— Tak, tak — Seldon machnął ręką — ale to się nie liczy. Zatrzymaliśmy się w hotelu międzysektorowym, który ma niewiele wspólnego z Dahlijczykami, a poza tym, o ile sobie przypominam, Dors ani razu nie pozwoliła ci wyjść samotnie na ulicę. Miałeś przecież zaledwie piętnaście lat. Chciałbyś teraz odwiedzić Dahl sam, zdany na własne siły… teraz kiedy skończyłeś już dwadzieścia lat?