Выбрать главу

Zwykle nie musiał myśleć o tym, w którą stronę idzie. Doskonale znał trasę z biura do sali komputerowej, a stamtąd do swego mieszkania i z powrotem do biura. Przeważnie całą drogę wypełniały mu rozmyślania, jednakże dziś do jego świadomości dotarł jakiś dźwięk. Dźwięk, który nic nie znaczył.

Jo… Jo… Jo… Jo…

Był raczej cichy i odległy, ale przyniósł wspomnienia. Tak, ostrzeżenie Amaryla. Jo-Jo — demagog i przywódca ludowy. Czyżby był tu, w miasteczku akademickim? Seldon nie podjął świadomej decyzji: nogi same go poniosły i przywiodły ku lekkiemu wzniesieniu zwanemu placem uniwersyteckim, gdzie studenci gimnastykowali się, uprawiali sporty albo wygłaszali przemówienia.

Pośrodku placu znajdowała się niezbyt liczna grupa studentów, którzy entuzjastycznie śpiewali. Na platformie stał ktoś, kogo Hari nie rozpoznał, ktoś kołyszący się rytmicznie, o donośnym głosie.

Nie był to jednak Joranum. Seldon wielokrotnie oglądał go w holowizji, a ostrzeżony przez Amaryla, przyjrzał mu się uważnie. Joranum był rosłym mężczyzną, uśmiechał się jak fałszywy przyjaciel. Miał gęste jasne włosy i błękitne oczy.

Ten mężczyzna był niski, a poza tym szczupły, miał szerokie usta i ciemne włosy i zachowywał się bardzo głośno. Seldon nie wsłuchiwał się w słowa, ale usłyszał zdanie „przekazać władzę jednostki wielu” oraz głośny aplauz studentów, którym się to spodobało.

Doskonale, pomyślał, ale ciekawe, jak ma zamiar to zrobić… i czy mówi poważnie?

Znalazł się na skraju zgromadzenia i rozglądał dokoła, szukając kogoś znajomego. Wpadł na Finangelosa, studenta Wydziału Matematyki, całkiem przyzwoitego młodego człowieka o ciemnych, kędzierzawych włosach.

— Finangelos! — zawołał.

— Profesor Seldon — odpowiedział tamten dopiero po chwili, bo gapił się na niego tak, jakby nie potrafił go rozpoznać, gdy Hari nie trzymał rąk na klawiaturze komputera. Wreszcie podbiegł i zapytał: — Przyszedł pan posłuchać tego faceta?

— Nie. Przyszedłem tu tylko po to, by dowiedzieć się, co to za hałasy. Kto to?

— Nazywa się Namarti, profesorze. Przemawia w imieniu Jo-Jo.

— To już słyszałem — oznajmił Seldon, znów słuchając pieśni. Wyraźnie zaczynała się wtedy, gdy mówca chciał coś podkreślić. — Ale kim jest ten Namarti? Nie znam tego nazwiska. Z którego jest wydziału?

— On nie jest członkiem społeczności uniwersyteckiej, profesorze. To jeden z ludzi Jo-Jo.

— Jeśli nie jest członkiem społeczności uniwersyteckiej, to nie ma prawa tu przemawiać bez zezwolenia. Myślisz, że je posiada?

— Nie mam pojęcia, profesorze.

— W takim razie dowiedzmy się.

Seldon zaczął się przedzierać przez tłum, ale Finangelos złapał go za rękaw.

— Panie profesorze, niech pan niczego nie zaczyna. On ma ze sobą obstawę.

Za mówcą widać było sześciu młodych ludzi. Stali na szeroko rozstawionych nogach, ręce mieli splecione na piersiach, a miny bardzo groźne.

— Obstawę?

— Na wypadek awantury. Gdyby ktoś chciał się powygłupiać.

— W takim razie na pewno nie jest członkiem społeczności uniwersyteckiej i nawet zezwolenie nie usprawiedliwiłoby obecności tej, jak ją nazywasz, „obstawy”. Finangelos, wezwij strażników uniwersyteckich. Powinni tu już dawno być, i to bez wzywania.

— Pewnie nie chcą mieć kłopotów — wymamrotał Finangelos. — Proszę pana, profesorze, niech pan nic nie robi. Jeśli chce pan, żebym wezwał strażników, zrobię to, ale proszę, by się pan wstrzymał do ich przybycia.

— Może mógłbym przerwać to, zanim przybędą.

Seldon zaczai się przepychać między ludźmi, co nie było znowu takie trudne. Niektórzy z obecnych rozpoznawali go, a wszyscy pozostali widzieli naszywkę profesorską na jego ramieniu. Doszedł do platformy, oparł na niej dłonie i nieco sapiąc, wskoczył na górę. Boleśnie rozczarowany pomyślał, że dziesięć lat temu potrafiłby to zrobić, pomagając sobie tylko jedną dłonią, i nie zasapałby się przy tym.

Wyprostował się. Mówca przerwał, a w jego wzroku pojawiły się ostrożność i chłód.

— Proszę o zezwolenie na przemawianie do studentów — zażądał spokojnie Seldon.

— Kim pan jest? — zapytał mówca. Wypowiedział te słowa głośno i wyraźnie.

— Jestem profesorem tego uniwersytetu — odpowiedział Seldon równie głośno. — Mogę zobaczyć pańskie zezwolenie?

— Odmawiam. Nie ma pan prawa zadawać mi takich pytań ani żądać zezwolenia.

Młodzi mężczyźni otoczyli szczelniej mówcę.

— Jeśli nie ma pan zezwolenia, to radzę natychmiast opuścić teren uniwersytetu.

— A jeśli tego nie zrobię?

— No cóż, tak czy inaczej strażnicy uniwersyteccy są już w drodze. — Seldon odwrócił się w stronę tłumu. — Studenci — zawołał — w naszym miasteczku uniwersyteckim mamy prawo czuć się wolni, a i przemawiać możemy swobodnie, jednakże prawo to może zostać nam odebrane, jeśli pozwolimy obcym, którzy nie mają zezwolenia, by…

Seldon poczuł, że ktoś kładzie ciężką dłoń na jego ramieniu, i zadrżał. Odwrócił się i zobaczył, że to jeden z ludzi, których Finangelos nazwał obstawą.

— Zjeżdżaj stąd, i to szybko! — rzucił mężczyzna. Mimo że mówił z charakterystycznym akcentem, Hari nie potrafił od razu rozpoznać, skąd pochodzi.

— To i tak nic nie da — powiedział. — Strażnicy będą tu za chwilę.

— W takim razie — odezwał się Namarti, wykrzywiając usta — będą zamieszki. To nas nie przeraża.

— Nic takiego nie nastąpi — stwierdził Seldon. — To byłoby wam na rękę, ale nie będzie żadnych zamieszek. Odejdziecie stąd w spokoju. — Znów odwrócił się do studentów i strząsnął rękę młodzieńca ze swego ramienia. — Dopilnujemy tego, prawda?

— To profesor Seldon! — wrzasnął ktoś z tłumu. — Przyzwoity człowiek! Zostawcie go!

Helikończyk wyczuwał, że studenci mają mieszane uczucia. Wiedział, że niektórzy z nich chętnie wzięliby udział w bójce ze strażnikami uniwersyteckimi, ot tak, dla zasady. Z drugiej strony, musieli się tu znajdować tacy, którzy go lubili, a także inni, którzy wprawdzie go nie znali, ale z pewnością nie pragnęli być świadkami pobicia profesora uniwersytetu.

— Niech pan uważa, profesorze! — rozległ się krzyk jakiejś kobiety. Seldon westchnął i spojrzał na postawnego młodego człowieka, ku któremu zwrócił się twarzą. Nie wiedział, czy sobie z nim poradzi, czy wciąż ma dość dobry refleks, a muskuły wystarczająco krzepkie, choć nieraz popisywał się śmiałymi wyczynami.

Jeden z kompanów Namartiego ruszył ku niemu, zachowując się wielce poufale. Szedł powoli, co dało Seldonowi tyle czasu, ile potrzebowało jego starzejące się ciało. Oprych wyciągnął rękę, co tylko ułatwiło Helikończykowi zadanie. Chwycił mężczyznę za ramię, wykręcił je i pochylił się, pociągając najpierw w górę, potem zaś w dół (stękał przy tym — dlaczego musiał stękać?), a napastnik poszybował w powietrze, częściowo popchnięty siłą własnego rozpędu. Wylądował z hukiem na skraju platformy; widać było, że ma wykręcone ramię.

Zgromadzeni studenci zawyli dziko, widząc tak nieoczekiwany rozwój akcji. Poczucie wspólnoty zaowocowało wybuchem dumy.

— Bierz ich, profesorku! — krzyknął ktoś. Inni powtórzyli to za nim. Seldon wygładził włosy, starając się nie sapać. Stopą strącił napastnika z platformy.

— Ktoś jeszcze? — spytał milutko. — Czy też spokojnie opuścicie teren?

Stanął przed Namartim i jego pięcioma sługusami.