Выбрать главу

Nikoletta chrząknęła, kaszlnęła dziwnie, zawierciła się na ławce, jak gdyby chciała się odsunąć, oddalić. Wiedział, dlaczego to czyni, zdawał sobie sprawę ze swego podniecenia. Winien był nie tylko erotyczny widok, nie on jeden przynajmniej. Huon von Sagar ostrzegał przed ubocznymi skutkami specyfiku, Reynevan pamiętał, że w Pradze również o tym mówiono. Wszyscy specjaliści zgodni byli co do faktu, że wtarta w ciało maść lotna działa jak silny afrodyzjak.

Niebo nie wiedzieć kiedy zaroiło się od lecących wiedźm, lecieli już w długim sznurze czy kluczu raczej, czoło którego nikło gdzieś wśród luminescencji chmur. Czarownice, bonae feminae – a było w kluczu, i owszem, również kilku czarowników płci męskiej – leciały okrakiem na przeróżnych sprzętach, od klasycznych mioteł i ożogów poprzez ławki, łopaty, widły, motyki, dyszle, hołoble, żerdzie, kołki z płotów aż po zwykłe, nawet nie okorowane kije i drągi. Przed i za lotnikami pomykały nietoperze, lelki, sowy, puszczyki i wrony-ciotki.

– Hej! Konfrater! Powitać!

Obejrzał się. I, co było dziwne, nie zdziwił.

Ta, która go okrzyknęła, nosiła swój wiedźmi czarny kapelusz, spod którego powiewały płomiennorude włosy. Za nią, jak tren, frunął szal z brudnozielonej wełny. Obok leciała ta, która wówczas wieszczyła, młoda, o lisiej twarzy. Z tyłu kołysała się na ożogu ciemnolica Jagna, rzecz jasna, niezbyt trzeźwa.

Nikoletta chrząknęła głośno i obejrzała się. Wzruszył ramionami z niewinną miną. Rudowłosa zaśmiała się. Jagna beknęła.

Była noc jesiennego ekwinokcjum, u ludu noc Święta Wialni, magiczny początek sezonu wiatrów ułatwiających odplewianie ziarna. U czarownic zaś i Starszych Plemion – Mabon, jeden z ośmiu sabatów roku.

– Hej! – krzyknęła nagle rudowłosa. – Siostry! Konfratrzy! Zabawimy się?

Reynevan nie był w nastroju do zabawy, tym bardziej że pojęcia nie miał, na czym owa ma polegać. Ale ławka była już najwyraźniej częścią stada i robiła to, co stado.

Dość liczną eskadrą spikowali w dół, w kierunku zauważonego blasku ognia. Zawadzając niemal o korony drzew, przemknęli, ujadając i hałłakując, nad polaną, nad ogniskiem, dookoła którego siedziało kilkunastu ludzi. Reynevan widział, że patrzą w górę, słyszał nieledwie ich podniecone krzyki. Paznokcie Nikoletty znów wpiły mu się w ciało.

Rudowłosa zademonstrowała największą zuchwałość – sfrunęła, wyjąc jak wilczyca, tak nisko, że miotłą wzbiła z ogniska kurzawę iskier. Po czym wszyscy wzlecieli stromo w górę, w niebo, ścigani wrzaskami obozujących. Gdyby oni mieli kusze, wzdrygnął się Reynevan, kto wie, jak by się ta zabawa skończyła.

Klucz zaczął obniżać lot. W kierunku góry wynurzającej się z lasu i porośniętej lasem. Zdecydowanie nie była to jednak Ślęża, wbrew przypuszczeniom Reynevana, który Ślęży właśnie spodziewał się jako celu lotu. Góra była za mała na Ślężę.

– Grochowa – zaskoczyła go Nikoletta. – To jest Grochowa Góra. Niedaleko Frankensteinu.

Na stokach góry płonęły ogniska, zza drzew bił w górę żółty żywiczny płomień, czerwony żar podświetlał snujący się kotlinami magiczny opar. Słychać było okrzyki, zaśpiewy, pisk fletni i fujarek, brzęki tamburynka.

Nikoletta drżała u jego boku, i to raczej nie tylko z zimna. Nie dziwił jej się specjalnie. Jemu też ciarki chodziły po plecach, a bijące mocno serce podeszło aż pod gardło, z ledwością łykał ślinę.

Obok nich wylądowała i schodziła z miotły ognistooka i rozczochrana istota o włosach koloru marchwi. Jej łapy, chude jak patyki, zbroiły zakrzywione pazury sześciocalowej długości. Opodal jazgotało i przekrzykiwało się czterech gnomów w czapkach kształtu żołędzi. Wszyscy czterej, jak wyglądało, przylecieli na wielkim wiośle. Z drugiej strony człapał, ciągnąc za sobą piekarską łopatę, stwór w czymś, co przypominało kożuch włosem na wierzch, ale mogło być naturalnym futrem. Przechodząca wiedźma w śnieżnobiałej i nader wyzywająco rozpiętej koszuli obrzuciła ich niechętnym spojrzeniem.

Początkowo, jeszcze w czasie lotu, Reynevan planował natychmiastową ucieczkę, zaraz po wylądowaniu myślał jak najszybciej oddalić się, zejść z góry, zniknąć. Nie powiodło się. Wylądowali w grupie, w gromadzie, gromada poniosła ich jak nurt. Każdy ruch niezgodny, każdy krok w innym kierunku rzucałby się w oczy, musiałby zostać zauważony, wzbudziłby podejrzenia. Uznał, że lepiej będzie nie wzbudzać podejrzeń.

– Alkasynie – Nikoletta przytuliła się do niego, ewidentnie wyczuwając, o czym myśli. – Czy znasz takie powiedzenie: z deszczu pod rynnę?

– Nie lękaj się – przełamał opór krtani. – Nie lękaj się, Nikoletto. Nie pozwolę, by stało ci się coś złego. Wywiodę cię stąd. I na pewno nie opuszczę.

– Wiem – odrzekła od razu, a powiedziała to tak ufnie, tak ciepło, że natychmiast odzyskał odwagę i pewność siebie: walory, które, szczerze rzekłszy, w znacznej mierze dopiero com był utracił. Śmiało uniósł głowę, dwornie podał dziewczynie ramię. I rozejrzał się. Z dobrą miną. Ba, butnie nawet.

Wyprzedziła ich pachnąca mokrą korą hamadriada, minął, ukłoniwszy się, karzeł ze sterczącymi spod górnej wargi zębami, z wystającym spod przykrótkiej kamizeli gołym brzuchem błyszczącym jak harbuz. Podobnego Reynevan widział już kiedyś. Na wąwolnickim cmentarzu, w nocy po pogrzebie Peterlina.

Na łagodnym stoku pod urwiskiem lądowali następni, lotników i letniczek wciąż przybywało, pomału robił się ścisk. Na szczęście organizatorzy zadbali o porządek, wyznaczeni dyżurni kierowali lądujących na polanę, gdzie w specjalnie urządzonej zagrodzie deponowano miotły i inny sprzęt latający. Trzeba było tam odstać kilka chwil w kolejce. Nikoletta mocniej ścisnęła mu ramię, gdy tuż za nimi ustawiła się w ogonku chuda istota owinięta w całun – i pachnąca też raczej trumiennie. Przed nimi zaś, niecierpliwie i nerwowo potupując nóżkami, zajęły miejsce dwie majki z włosami pełnymi suchych kłosów.

Po chwili gruby kobold odebrał od Reynevana ławkę i wręczył mu kwit – muszlę szczeżui z wymalowanym magicznym ideogramem i rzymską liczbą CLXXIII.

– Pilnować – warknął zwyczajowo. – Nie zgubić. Nie będę potem szukał po całym parkingu.

Nikoletta znowu przytuliła się mocniej, ścisnęła mu rękę. Tym razem z konkretniejszych i zauważalnych powodów. Reynevan również je zauważył.

Stali się nagle ośrodkiem zainteresowania i to bynajmniej nie życzliwego. Przyglądało im się złym wzrokiem kilka wiedźm. Przy każdej Formoza von Krossig mogła uchodzić za młódkę i cud piękności.

– Proszę, proszę – zaskrzeczała jedna, wyróżniająca się szpetotą nawet na tle tak okropnym. – Prawda musi być, co mówią! Że flugzalbę można teraz kupić w każdej świdnickiej aptece! Każdy tera lata, rak, ryba i płaz! Tylko patrzeć, jak nam tu zaczną zlatywać czernice, klaryski ze Strzelina! Mamyż to cierpieć, pytam się? Co to za jedni?

– Racja! – błysnęła jedynym zębem druga megiera. – Racja, moja pani Sprengerowa! Niech rzekną, kto są! I kto im o zlocie powiedział!

– Racja, racja, moja pani Kramerowa! – zachrypiała trzecia, zgięta we dwoje, nosząca na obliczu imponującą kolekcję włochatych brodawek. – Niech powiedzą! Boć to szpiegi mogą być!

– Zamknij jadaczkę, stara krowo – powiedziała, podchodząc, rudowłosa w czarnym kapeluszu. – Nie udawaj ważnej. A tych dwoje ja znam. Wystarczy?

Jejmoście Kramerowa i Sprengerowa chciały oponować i kłócić się, ale rudowłosa ucięła dyskusję groźną demonstracją zaciśniętego kułaka, a Jagna podsumowała lekceważącym beknięciem, donośnym i przeciągłym, wyrwanym, rzekłbyś, z samego dna trzewi. Potem oponentów rozdzielił sznur idących po stoku wiedźm.