– Eia!
– Magna Mater!
Kolejny przeciągły krzyk i rozbrzmiewająca nie wiedzieć skąd dzika muzyka dały hasło – tanecznicy ruszyli, kręgi zaczęły obracać się i wirować. Wirowanie – coraz szybsze i szybsze – odbywało się naprzemiennie, każdy krąg wirował w kierunku przeciwnym, niż sąsiadujący.
Sam widok powodował zawrót głowy, inercja ruchu, szalona muzyka i frenetyczne krzyki dopełniały dzieła. W oczach Reynevana sabat rozpłynął się w kalejdoskop plam, nogi, jak mu się zdawało, przestały dotykać ziemi. Tracił świadomość.
– Eiaaa! Eiaaa!
– Lilith, Asztarte, Kybele!
– Hekate!
– Eiaaaa!
Nie wiedział, jak długo to trwało. Ocknął się na ziemi, wśród innych leżących i pomału podnoszących się. Nikoletta była przy nim – nie puściła jego ręki.
Muzyka wciąż grała, ale melodia zmieniła się, dziki i wizgliwie monotonny akompaniament wirowego tańca zastąpiły zwyczajne miłe i skoczne nuty, w rytm których podnoszące się czarownice zaczęły podśpiewywać, podrygiwać i pląsać. Przynajmniej niektóre i niektórzy. Inni nie podnosili się z murawy, na którą upadli po tańcu. Nie wstając, połączyli się w pary – w większości przynajmniej, bo zdarzały się i trójki, i czwórki, i jeszcze obfitsze nawet konfiguracje. Reynevan nie mógł oderwać wzroku, gapił się, bezwiednie oblizując wargi. Nikoletta – widział, że i jej twarz płonie nie tylko od blasku ognisk – odciągnęła go bez słowa. A gdy odwracał głowę, ofuknęła.
– Wiem, że to ta maść… – przytuliła się do jego boku. – Lotna maść tak je rozpala. Ale nie patrz na nie. Obrażę się, jeśli będziesz patrzył.
– Nikoletto… – ścisnął jej dłoń. – Katarzyno…
– Wolę być Nikoletta – przerwała natychmiast. – Ale ciebie… Ciebie wolałabym jednak nazywać Reinmarem. Gdy cię poznałam, byłeś, nie przeczę, zakochanym Alkasynem. Ale wszak nie dla mnie nim byłeś. Nic nie mów, proszę. Słowa nie są potrzebne.
Płomień niedalekiego ogniska strzelił w górę, sypnęła się w niebo kurzawa iskier. Tańczący wokół zakrzyczeli radośnie.
– Rozhulali się – mruknął – tak, że nie zwrócą uwagi, gdy się wymkniemy. A chyba czas się wyniknąć…
Odwróciła twarz, odblask ognia zatańczył na jej policzkach.
– Dokąd ci tak pilno?
Nim ochłonął ze zdumienia, usłyszał, że ktoś się zbliża.
– Siostro i konfratrze.
Stała przed nimi rudowłosa, trzymając za rękę młodą wieszczkę o lisiej twarzy.
– Mamy sprawę.
– Słucham?
– Eliszka, ta tutaj – zaśmiała się swobodnie ruda – wreszcie zdecydowała się zostać kobietą. Tłumaczę jej, że to wszystko jedno, z kim, chętnych tu wszak nie brakuje. Ale ona uparła się jak prawdziwa koza. Krótko: tylko on i on. Znaczy ty, Toledo.
Wieszczka spuściła podkrążone oczy. Reynevan przełknął ślinę.
– Ona – kontynuowała bona femina – wstydzi się i waguje spytać wprost. Trochę też lęka się ciebie, siostro, że jej oczy wydrapiesz. A że noc krótka i czasu żal na gonienie się wokół krzaków, spytam wprost: jak to z wami jest? Jesteś dla niego joioza? A on dla ciebie bachelar? Jest wolny czy też zgłaszasz do niego prawa?
– Mój ci jest – odrzekła Nikoletta krótko i bez wahania, wprawiając Reynevana w krańcowe osłupienie.
– Sprawa jasna – kiwnęła głową rudowłosa. – Cóż, Eliszka, gdy się nie ma, co się lubi… Chodź, znajdziemy ci kogoś innego. Bywajcie. Dobrej zabawy!
– To ta maść – Nikoletta ścisnęła mu ramię, a głos miała taki, że aż się wzdrygnął. – To ta maść sprawia. Wybaczysz mi?
– Bo może – nie dała mu ochłonąć – miałeś na nią ochotę? Ha, jakie może, z pewnością miałeś, ta maść działa na ciebie tak samo, jak… Wiem, jak działa. A ja przeszkodziłam, wlazłam w paradę. Nie chciałam, by cię miała. Ze zwyczajnej zawiści. Czegoś cię pozbawiłam, niczego nie przyrzekając w zamian. Zupełnie jak pies ogrodnika.
– Nikoletto…
– Usiądźmy tu – przerwała, wskazując małą grotę w zboczu góry. – Nie skarżyłam się dotąd, ale od tych wszystkich atrakcji ledwie trzymam się na nogach.
Usiedli.
– Boże – odezwała się – tyle wrażeń… Pomyśleć tylko, że wtedy, po tym pościgu nad Stobrawą, gdy opowiadałam, żadna mi nie uwierzyła, Elżbieta, Anka ani Kaśka, żadna nie chciała dać wiary. A teraz? Gdy opowiem o porwaniu, o podniebnym locie? O sabacie czarownic? Chyba…
Chrząknęła.
– Chyba w ogóle nic im nie powiem.
– Słusznie – kiwnął głową. – Pomijając już rzeczy niewiarygodne, moja osoba w twej opowieści nie wypadłaby najkorzystniej. Prawda? Od śmieszności do okropności. I kryminału. Z błazna zostałem rozbójnikiem…
– Przecież nie z własnej woli – przerwała mu natychmiast. – I nie skutkiem własnych uczynków. Kto ma o tym wiedzieć lepiej niż ja? To ja wyśledziłam w Ziębicach twoich druhów. I zdradziłam im, że będą cię wieźli na Stolz. Domyślam się, co było potem i wiem, że to wszystko przeze mnie.
– To nie takie proste.
Siedzieli przez jakiś czas w ciszy, patrząc na ognie i tańczące wokół nich sylwetki, zasłuchani w śpiew.
– Reinmarze?
– Słucham.
– Co to znaczy: Toledo? Dlaczego one tak cię nazywały?
– W Toledo, w Kastylii – wyjaśnił – jest słynna akademia magiczna. Utarło się, w niektórych kręgach przynajmniej, nazywać tak tych, którzy arkana czarnoksięskie studiowali w uczelniach, w odróżnieniu od takich, którzy moce magiczne mają wrodzone, a wiedzę przekazywaną z pokolenia na pokolenie.
– A ty studiowałeś?
– W Pradze. Ale raczej krótko i pobieżnie.
– Wystarczyło – z lekkim ociąganiem dotknęła jego dłoni, potem ujęła ją śmielej. – Byłeś widać pilny w nauce. Nie zdążyłam ci podziękować. Odwagą, którą podziwiam, i zdolnościami wybawiłeś mnie, ocaliłeś… przed nieszczęściem. Przedtem tylko ci współczułam, byłam zafascynowana twoją historią, rodem wprost z kart Chretiena de Troyes czy Hartmanna von Aue. Teraz cię podziwiam. Jesteś dzielny i mądry, mój Podniebny Rycerzu Latającej Dębowej Ławeczki. Chcę, byś był moim rycerzem, moim magicznym Toledo. Moim i tylko moim. Dlatego właśnie, z zachłannej i samolubnej zawiści, nie chciałam cię oddać tamtej dziewczynie. Nie chciałam cię jej odstąpić nawet na chwilę.
– Ty – bąknął, zakłopotany – więcej razy ratowałaś mnie. To ja jestem twoim dłużnikiem. I też ci nie dziękowałem. Przynajmniej nie tak, jak należy. A przysięgałem sobie, że gdy cię spotkam, padnę ci do nóg…
– Podziękuj – przytuliła się do niego. – Tak, jak należy. I padnij mi do nóg. Śniłam o tym, że padasz mi do nóg.
– Nikoletto…
– Nie tak. Inaczej.
Wstała. Od ognisk doleciał śmiech i dziki śpiew.
Veni, veni, venias,
ne me mori, ne me mori facias!
Hyrca! Hyrca!
Nazaza!
Trillirivos! Trillirivos! Trillirivos!
Jęła rozbierać się, wolno, niespiesznie, nie spuszczając oczu, płonących w ciemności. Rozpięła nabijany srebrem pasek. Zdjęła rozciętą bokami cotehardie, zwlekła wełnianą ciasnoszkę, pod którą miała tylko cieniuteńką białą chemise. Przy chemise zawahała się lekko. Sygnał był czytelny. Zbliżył się powoli, dotknął jej delikatnie. Koszula, rozpoznał dotykiem, uszyta była z flandryjskiej tkaniny nazwanej od imienia wynalazcy, Baptysty z Cambrai. Wynalazek pana Baptysty miał duży wpływ na rozwój włókiennictwa. I seksu.