Выбрать главу

Pulchra tibi facies Oculorum acies Capiliorum series O quam clara species! Nazaza!

Ostrożnie dopomógł jej, jeszcze ostrożniej i jeszcze delikatniej pokonując instynktowny opór, cichy odruchowy lęk.

Gdy tylko wynalazek pana Baptysty znalazł się na ziemi, na innych ciuszkach, westchnął, ale Nikoletta nie pozwoliła mu długo napawać się widokiem. Mocno przywarła do niego, oplatając ramionami i szukając ustami jego ust. Posłuchał. A temu, czego poskąpiono jego oczom, kazał zachwycać się dotykiem. Składać hołd drżącymi palcami i dłońmi.

Uklęknął. Padł jej do nóg. Składał hołd. Jak Percival przed Graalem.

Rosa rubicundior, Lilio candidior, Omnibus formosior, Semper, semper in te glorior!

Uklękła również, objęła go mocno. – Wybacz – szepnęła – brak wprawy.

Nazaza! Nazaza! Nazaza!

Brak wprawy nie przeszkodził im. Wcale.

Głosy i śmiechy tańczących oddaliły się nieco, ścichły, a w nich cichła namiętność. Ramiona Nikoletty drżały lekko, czuł też dygotanie oplatających go ud. Widział, jak drżą jej zamknięte powieki i przygryziona dolna warga.

Gdy wreszcie pozwoliła mu na to, uniósł się. I podziwiał. Owal twarzy jak u Campina, szyję jak u Parlerowskich madonn. A poniżej – skromną, zawstydzoną nuditas virtualis – małe okrąglutkie piersi ze stwardniałymi od żądzy sutkami. Cienką talię, wąskie biodra. Płaski brzuch. Wstydliwie przykurczone uda, pełne, piękne, godne najwyszukańszych komplementów. Od komplementów zresztą i pięknosłowia odurzonemu Reynevanowi aż gotowało się w głowie. Był wszak erudytą, truwerem, kochankiem – we własnym pojęciu – na miarę Tristana, Lancelota, Paola da Rimini, Gwilelma de Cabestaing co najmniej. Mógł – i chciał – jej powiedzieć, że jest lilio candidior, bielsza niźli lilia, i omnibus formosior, piękniejsza od wszystkich. Mógł – i chciał – jej powiedzieć, że jest pulchra inter mulieres. Mógł – i chciał – jej powiedzieć, że jest forma pulcherrima Dido, deas supereminet omnis, la regina savoroza, Izeult la blonda, Beatrice, Blanziflor, Helena, Venus generosa, herzeliebez uroweltn, lieta come bella, la regina del cielo. Wszystko to mógł – i chciał – jej powiedzieć. I nie był w stanie przecisnąć słowa przez ściśniętą krtań.

Zauważyła to. Wiedziała. Jak mogła nie zauważyć i nie wiedzieć? Przecież tylko w oczach oszołomionego szczęściem Reynevana była dzieweczką, panną, która drży, tuli się, zamyka oczy i przygryza dolną wargę w bolesnej ekstazie. Dla każdego mądrego mężczyzny – gdyby taki był w pobliżu – sprawa byłaby jasna: to nie nieśmiała i niewprawna młódka – to bogini, która z dumą przyjmuje należny jej hołd. A boginie wszystko wiedzą i wszystko zauważają.

I nie oczekują hołdów w postaci słów.

Pociągnęła go na siebie. Wracał rytuał. Odwieczny obrządek.

Nazaza! Nazaza! Nazaza! Trillirivos!

Wówczas, na polanie, słowa dominy nie w pełni dotarły do niego, głos, który był jak wiatr od gór, gubił się jednak w poszumie ciżby, tonął w krzykach, śpiewach, muzyce, huku ognia. Teraz, w łagodnym szale spełnianej miłości, słowa wracały dźwięcznie, wyraźnie. Dobitnie. Słyszał je poprzez szum krwi w uszach. Ale czy do końca pojmował?

Jam jest uroda zielonej ziemi, jam jest Lilith, jam jest pierwsza z pierwszych, jam jest Asztarte, Kybele, Hekate, jam jest Rigatona, Epona, Rhiannon, Nocna Klacz, kochanka wichru.

Czcijcie mnie w głębi serc waszych, składajcie ofiarę z aktu miłości i rozkoszy, bo miła mi taka ofiara.

Albowiem jam jest dziewica nietknięta i jam jest płonąca od żądzy miłośnica bogów i demonów. I zaprawdę powiadam wam: jak byłam z wami od początku, tak znajdziecie mnie u kresu.

Znaleźli Ją u kresu. Oboje.

Ognie biły w niebo dzikimi eksplozjami iskier.

– Przepraszam cię – powiedział, patrząc na jej plecy. – Za to, co się stało. Nie powinienem… Wybacz mi.

– Słucham? – odwróciła twarz. – Co mam ci wybaczyć?

– To, co się stało. Byłem nierozsądny… Zapomniałem się. Zachowałem niewłaściwie…

– Czy mam rozumieć – przerwała – że żałujesz? Czy to chciałeś powiedzieć?

– Tak… Nie! Nie, nie to… Ale należało… Należało zapanować… Powinienem być rozsądniejszy…

– Więc jednak żałujesz – przerwała mu znowu. – Robisz sobie wyrzuty, masz poczucie winy. Mniemasz ze skruchą, że stała się szkoda. Krótko mówiąc: wiele byś dał, by to, co się stało, mogło się odstać. Bym ja mogła się odstać.

– Posłuchaj…

– A ja… – nie chciała słuchać. – Ja, pomyśleć tylko… Ja gotowa byłam iść za tobą. Zaraz, jak stoję. Tam, dokąd ty idziesz. Na koniec świata. Byle z tobą.

– Pan Biberstein… – wybąkał, spuszczając wzrok. – Twój ojciec…

– Jasne – przerwała i tym razem. – Mój ojciec. Wyśle pościg. A dwa pościgi to jednak dla ciebie za dużo.

– Nikoletto… Nie zrozumiałaś mnie.

– Mylisz się. Zrozumiałam.

– Nikoletto…

– Nic już nie mów. Zaśnij. Śpij.

Dotknęła dłonią jego warg, ruchem tak szybkim, że umykał wzrokowi. Wzdrygnął się. I nie wiedząc kiedy znalazł po chłodnej stronie wzgórza.

Usnął, zdawało mu się, tylko na małą chwilkę. A jednak, gdy się obudził, nie było jej przy nim.

– Oczywiście – powiedział alp. – Oczywiście, że ją pamiętam. Ale przykro mi. Nie widziałem jej.

Towarzysząca mu hamadriada wspięła się na palce, coś szepnęła mu do ucha, po czym skryła się za jego plecy.

– Jest trochę nieśmiała – wyjaśnił, gładząc ją po sztywnych włosach. – Ale może pomóc. Pozwól z nami.

Poszli w dół po zboczu. Alp nucił pod nosem. Hamadriada pachniała żywicą i mokrą topolową korą. Noc Mabon miała się ku końcowi. Wstawał świt, ciężki i mętny od mgły.

W grupce dyskutujących nielicznych już pozostałych na Grochowej uczestników sabatu odnaleźli istotę płci żeńskiej, tę o oczach świecących jak fosfor, a skórze zielonej i pachnącej pigwą.

– Owszem – kiwnęła głową wypytana Pigwa. – Widziałam tę dziewczynę. W grupie kobiet schodziła w kierunku Frankensteinu. Jakiś czas temu.

– Zaczekaj – alp chwycił Reynevana za ramię. – Bez pośpiechu! I nie tędy. Z tej strony górę otacza Las Budzowski, zabłądzisz w nim jak dwa a dwa cztery. Poprowadzimy cię. Nam zresztą też trzeba w tamte strony. Mamy tam interes.

– Idę z wami – powiedziała Pigwa. – Pokażę, którędy dziewczyna poszła.

– Dziękuję – rzekł Reynevan. – Jestem wam bardzo wdzięczny. Nie znamy się przecież… A pomagacie mi…

– Zwykliśmy sobie pomagać – Pigwa odwróciła się, przeszyła go fosforowym spojrzeniem. – Byliście ładną parą. A tak mało już nas zostało. Jeśli nie będziemy sobie wzajem pomagać, wyginiemy ze szczętem.

– Dziękuję.

– A ja – wycedziła Pigwa – wcale nie ciebie miałam na myśli.

Weszli w jar, koryto wyschniętego strumienia, obrośnięte wierzbami. Z mgły przed nimi rozległo się ciche przekleństwo. A za moment dostrzegli kobietę, siedzącą na omszałym głazie i wytrząsającą kamyki z ciżem. Reynevan poznał ją od razu. Była to pulchna i wciąż jeszcze nosząca ślady mąki młynarka, kolejna uczestniczka debaty przy beczułce jabłecznika.