– Kocham konie – powiedziała, patrząc Reynevanowi w oczy. – Ale na tym świecie, by przeżyć, trzeba czasem poświęcić to, co się kocha. Zapamiętaj to, krewniaku. I na drugi raz celuj w to, w co każę.
Kiwnął głową, wstał.
– Uratowałeś mi życie. I pomściłeś brata. W jakiejś tam części.
– To oni… Ci jeźdźcy… zabili Peterlina?
– Oni. Nie wiedziałeś? Ale nie czas na pogaduszki, krewniaku. Trzeba uciekać, nim zaskoczą nas tu jego kamraci.
– Ścigali mnie aż tutaj…
– Nie ciebie – zaprzeczyła beznamiętnie Dzierżka. – Mnie. Czekali na mnie w zasadzce zaraz za Bardem, koło Potworowa. Rozgonili tabun, roznieśli eskortę, czternaście trupów leży tam na gościńcu. Byłabym między nimi, gdyby nie… Za dużo gadamy!
Włożyła palce do ust, gwizdnęła. Po chwili o grunt zadudniły kopyta, z mgły wyłoniła się biegnąca kłusem jabłkowita klacz. Dzierżka wskoczyła na siodło, po raz kolejny zadziwiając Reynevana zwinnością i kocią iście gracją ruchów.
– Czego stoisz?
Chwycił jej dłoń, wskoczył za nią na zad klaczy. Klacz zachrapała i zadrobiła kopytami, wykręcając łeb cofnęła się od trupa.
– Kto to był?
– Demon – odpowiedziała, odgarniając z czoła nieposłuszne włosy. – Jeden z tych, co kroczą w ciemności. Ciekawe tylko, kurwa, kto na mnie doniósł…
– Haszsz'aszin.
– Co?
– Haszsz'aszin – powtórzył. – Ten tutaj był pod wpływem odurzającej arabskiej substancji ziołowej, zwanej haszsz'isz. Nie słyszałaś o Starcu z Gór? O asasynach z cytadeli Alamut? W Chorasanie, w Persji?
– Do diabła z twoim Chorasanem – obróciła się w siodle. – I z twoją Persją. Jesteśmy, jeśli do cię jeszcze nie dotarło, na Śląsku, u podnóża Góry Grochowej, milę od Frankensteinu. Ale do ciebie, widzi mi się, dużo może nie docierać. Schodzisz ze stoków Grochowej o świcie po jesiennej równonocy. I diabli wiedzą pod wpływem jakiej jesteś arabskiej substancji. Ale to, że grozi nam śmierć, powinieneś pojmować. Zamknij się więc i trzymaj, bo będę jechać ostro!
Dzierżka de Wirsing przesadzała – strach, jak zwykle, miał wielkie oczy. Na drodze i na zarośniętym chwastami poboczu leżało tylko osiem trupów, z czego pięciu zabitych należało do zbrojnej eskorty, broniącej się do ostatka. Blisko połowa z czternastoosobowej ekipy ocalała, ratując się ucieczką w pobliskie lasy. Z tych wrócił tylko jeden – stajenny, który, będąc w leciech, daleko nie odbieżał. I którego teraz, gdy się już wyżej podniosło słońce, odkryli w zaroślach rycerze, nadjeżdżający gościńcem od Frankensteinu.
Rycerze – ich orszak wraz z giermkami i pachołkami liczył dwadzieścia jeden głów -jechali wojennie, w pełnej białej płycie, z rozwiniętymi proporcami. Większość z nich bywała w boju, większość widziała w życiu niejedno. Mimo tego większość ta przełykała teraz ślinę na widok okrutnie posiekanych ciał, poskręcanych na piasku czarnym od wsiąkłej krwi. I nikt nie drwił z chorobliwej bladości, która na ten widok wypełzła na lica młodszych i mniej bywałych.
Słońce uniosło się wyżej, rozproszyło mgłę, w jego blasku zalśniły rubinowo skrzepłe krople, wiszące, niczym jagody, na porastających pobocze ostach i bylicach. W żadnym z rycerzy widok nie wzbudził ani estetycznych, ani poetycznych skojarzeń.
– Ale ich, kurna mać, porąbali – powiedział, splunąwszy, Kunad von Neudeck. – Ależ tu sieczka była, hej.
– Katowskie cięcia – zgodził się Wilhelm von Kauffung. – Rzeźnia.
Z lasu wyłonili się następni ocaleli, pachołcy i koniuchy. Choć bladzi i półprzytomni ze strachu, nie zapomnieli o obowiązkach. Każdy wiódł kilka koni z tych, które rozpierzchły się podczas napadu.
Ramfold von Oppeln, najstarszy z rycerzy, spojrzał z wysokości siodła na stajennego, dygocącego ze strachu wśród otaczających go jeźdźców.
– Kto was napadł? Mówże, chłopie! Uspokój się. Przeżyłeś. Nic ci już nie grozi.
– Bóg ustrzegł… – w oczach stajennego wciąż wirowała panika. – I Matka Boska Bardzka…
– Przy okazji daj na mszę. A teraz gadaj. Kto was pobił?
– A mnie ta skąd wiedzieć? Napadli… W zbroi byli… W żelazie… Jako i wy…
– Rycerze! – żachnął się dryblas z twarzą mnicha, noszący na czerwonej tarczy dwie srebrne skrzyżowane kłonice. – Rycerze napadają kupców na gościńcach! Na mękę Pańską, najwyższa pora temu raubritterstwu kres położyć. Najwyższa pora przedsięwziąć ostre jakie środki! Może, gdy kilka łbów na szafotach zleci, opamiętają się wreszcie pankowie z zameczków!
– Święta racja – przytaknął z kamienną twarzą Wencel de Hartha. – Święta racja, panie von Runge.
– A dlaczego – wznowił śledztwo von Oppeln – was napadnięto? Wieźliście co drogocennego?
– Gdzie tam… No, chyba, że konie…
– Konie – powtórzył w zamyśleniu de Hartha. – Łasa rzecz, konie ze Skałki. Ze stadniny pani Dzierżki de Wirsing… Świeć, Panie, nad jej…
Urwał, przełknął ślinę, nie mogąc oderwać oczu od zmasakrowanej twarzy kobiety, leżącej na piasku w makabrycznie nienaturalnej pozie.
– To nie ona – stajenny zamrugał nieprzytomnymi oczyma. – To nie pani Dzierżka. To niewiasta masztalerza… O, tego, co tam leży… Jechała z nami od Kłodzka…
– Pomylili się – chłodno stwierdził fakt Kauffung. – Wzięli tę masztalerzową za Dzierżkę.
– Musi wzięli – potwierdził beznamiętnie stajenny. – Bo…
– Bo co?
– Wyglądała dostojniej.
– Czyżbyście – von Oppeln wyprostował się w siodle. -Czyżbyście, panie Wilhelmie, sugerowali, że to nie był napad rabunkowy? Że to pani de Wirsing…
– Była celem? Tak. Jestem tego pewien.
– Była celem – dodał, widząc pytające spojrzenia pozostałych rycerzy. – Była celem jak Mikołaj Neumarkt. Jak Fabian Pfefferkorn… Jak inni, wbrew zakazom handlujący z… z zagranicą.
– Winnymi są rycerze rabusie – rzekł twardo von Runge. – Nie lza dawać wiary głupim bajaniom, plotkom o spiskach i nocnych demonach. To wszystko są i były zwyczajne napady rozbójnicze.
– Mogli też – rzekł cienkim głosem młodziutki Henryk Baruth, dla odróżnienia od wszystkich innych Henryków w rodzinie zwany Szpaczkiem. – Mogli też tę zbrodnię popełnić Żydzi. Dla zdobycia chrześcijańskiej krwi, wiecie, na macę. O, pojrzyjcie na tego tu, nieszczęśnika. W tym kropli krwi chyba nie ostało…
– Jak miało ostać – Wencel de Hartha spojrzał na młodzika z politowaniem – kiedy głowy u niego nie ostało…
– Mogły tego – wtrącił ponuro Gunter von Bischofsheim – dokonać one wiedźmy na miotłach, co na nas wczoraj nocą przy ognisku spadły! Na myckę świętego Antoniego! Toż to się zaczyna pomału rozwiązywać zagadka! Przeca wam mówiłem, że był między diablicami Reinmar de Bielau, żem go rozpoznał! A rzecz pewna, że de Bielau to czarownik, że w Oleśnicy czarną magią się parał, że uroki rzucał na niewiasty. Tamtejsi panowie mogą potwierdzić!
– Ja tam nic nie wiem – zamamrotał, patrząc na Benno Ebersbacha, Ciołek Krompusz. Obaj wczorajszej nocy rozpoznali Reynevana wśród lecących niebem wiedźm, ale woleli się z tym nie zdradzać.
– Ano, tak jest – odchrząknął Ebersbach. – My w Oleśnicy rzadko bywamy. Płotków nie słuchamy…
– Nie plotki to – spojrzał na niego Runge – lecz fakty. Bielawa czary uprawiał. Przeklętnik pono brata własnego zabił, jak Kain, gdy ten czarcie jego praktyki odkrył.
– Rzecz to pewna – przytaknął Eustachy von Rochów. – Mówił o tym pan von Reideburg, strzeliński starosta. Do niego zaś takie wieści z Wrocławia doszły. Od biskupa. Młody Reinmar de Bielau oszalał od uprawianych czarów, diabeł rozum mu pomieszał. Diabeł ręką jego kieruje, do zbrodni pcha. Zabił własnego brata, zabił pana Albrechta Barta z Karczyna, zamordował kupca Neumarkta, zamordował kupca Hanusza Throsta, ba, na księcia ziębickiego się pono zamachnął…