– Jużci zamachnął – potwierdził Szpaczek. – Do wieży za to poszedł. Ale zbiegł. Z diabelską pomocą niezawodnie.
– Jeśli to czartowska sprawa – rozejrzał się z niepokojeni Kunad von Neudeck – to jedźmy stąd co żywo… Bo jeszcze się do nas co złego przyczepi…
– Do nas? – Ramfold von Oppeln pacnął dłonią w zawieszoną u siodła tarczę, powyżej herbowego srebrnego osęka przepasaną wstęgą z czerwonym krzyżem. – Do nas? Do tego znaku? Dyć żeśmy krzyż wzięli, dyć my krzyżowcy, z biskupem Konradem krzyżową wyprawą na Czechy idziem, bić heretyków, Boga bronić i religii! Nie ma do nas czart przystępu. Bośmy milites Dei, anielska milicja!
– Jako anielska milicja – zauważył von Rochów – mamy i nie tylko przywileje, ale i obowiązki.
– Co chcecie przez to rzec?
– Pan von Bischofsheim rozpoznał Reinmara z Bielawy wśród czarownic lecących na sabat. O tym, jak tylko zajedziemy do Kłodzka, na punkt zborny krucjaty, trzeba nam donieść Świętemu Oficjum.
– Donosić? Panie Eustachy! Wzdyśmy pasowani!
– Względem czarów i herezji donos rycerskiej czci nie plami.
– Zawsze plami!
– Nie plami!
– Plami – orzekł Ramfold von Oppeln. – Ale donieść trzeba. I się doniesie. A ninie dalej, panowie, w drogę, do Kłodzka, nie lza się nam, anielskiej milicji, na punkt zborny spóźnić.
– Byłby wstyd – potwierdził cienko Szpaczek – gdyby biskupia krucjata bez nas na Czechy ruszyła.
– Tedy jazda, w drogę – Kauffung obrócił konia. – Tym bardziej, że nic tu już po nas. Kto inszy, widzę, aferą się zajmie.
W samej rzeczy, gościńcem nadjeżdżali zbrojni burgrabiego z Frankensteinu
– Oto – Dzierżka de Wirsing wstrzymała konia, westchnęła mocno, przytulony do jej pleców Reynevan poczuł to westchnienie. – Oto i Frankenstein. Most na rzece Budzówce. Na lewo od drogi hospicjum bożogrobców, kościół świętego Jerzego i Narrenturm. Na prawo młyny i budy farbiarzy. Dalej, za mostem, brama miejska, zwana Kłodzką. Tam zamek książęcy, tam wieża ratusza, tam fara świętej Anny. Zsiadaj.
– Tu?
– Tu. Ani myślę pokazywać się w pobliżu miasta. A i tobie by się zastanowić, krewniaku.
– Ja muszę.
– Tak myślałam. Zsiadaj.
– A ty?
– Ja nie muszę.
– Pytałem, dokąd pojedziesz.
Dmuchnięciem odrzuciła włosy. Spojrzała na niego. Zrozumiał spojrzenie i więcej pytań nie zadawał.
– Bywaj, krewniaku. Do widziska.
– Oby w lepszych czasach.
Rozdział dwudziesty szósty
w którym w mieście Frankenstein spotyka się wielu starych – choć niekoniecznie dobrych – znajomych.
Pośrodku niemal rynku, między pręgierzem a studnią rozciągała się spora kałuża, śmierdząca gnojem i spieniona od końskiego moczu. Pluskało się w niej sporo wróbli, dokoła zaś siedziała gromada obdartych, rozczochranych i brudnych dzieci, zajętych babraniem się w brudzie, wzajemnym ochlapywaniem, czynieniem hałasu i puszczaniem łódeczek z kory.
– Tak, Reinmarze – Szarlej dokończył polewki, drapiąc łyżką dno miski. – Trzeba przyznać, że twój nocny lot mi zaimponował. Nieźleś leciał, w samej rzeczy, ktoś mógłby rzec: orzeł. Król lataczy. Pamiętasz, prorokowałem ci to, wtedy, po lewitacji u leśnych wiedźm. Ze zostaniesz orłem. I zostałeś. Choć nie myślę, żeby bez asysty Huona von Sagar, ale zawsze. Klnę się na mą kuśkę, chłopcze, robisz przy mnie ogromne postępy. Jeszcze trochę się przyłożysz, a będzie z ciebie Merlin. I zbudujesz nam tu na Śląsku Stonehenge. Takie, że to angielskie się schowa.
Samson parsknął.
– A co – podjął po chwili demeryt – z Bibersteinówną? Odstawiłeś bezpiecznie pod bramę ojcowego zamczyska?
– Niemal – Reynevan zacisnął szczęki. Poszukiwał Nikoletty – bezskutecznie – przez cały ranek, w całym Frankensteinie, zaglądał do gospod, wypatrywał po mszy pod kościołem Świętej Anny, zabrnął do Furty Ziębickiej i drogi wiodącej ku Stolzowi, wypytywał, błądził po Sukiennicach w rynku. I tam właśnie, w smatruzie, napotkał był – ku swej ogromnej radości i uldze – Szarleja i Samsona.
– Zapewne – dodał – dziewczyna jest już w domu. Taką miał nadzieję, na to liczył. Zamek Stolz dzieliła od Frankensteinu niecała mila, wiodący do Ziębic i Opola szlak był uczęszczany, Katarzynie Biberstein wystarczyło rzec, kim jest, a podwodę i asystę dałby jej każdy kupiec, każdy rycerz czy mnich. Reynevan był więc niemal pewny, ze dziewczyna już bezpiecznie dotarła na miejsce. Gryzł się jednak tym, ze to nie on jej to zapewnił. Nie tylko tym się gryzł.
– Gdyby nie ty – Samson Miodek jakby czytał jego myśli – panna nie wyszłaby żywa z zamku Bodak. Ocaliłeś ją.
– A może i nas też – Szarlej oblizał łyżkę. – Stary Biberstein jak nic rozesłał pogonie, a jesteśmy, jeśli któryś z was nie zauważył, całkiem blisko miejsca napadu, znacznie bliżej niźli wczoraj wieczorem. Gdyby nas złapano.. Hmm… Może panna, pomna na ratunek, przyjdzie w sukurs z instancją, wybłaga u ojczulka całość naszych członków?
– Jeśli zechce – zauważył trzeźwo Samson. – I zdąży. Reynevan nie skomentował. Dokończył zupy.
– Wy – rzekł – tez mi zaimponowaliście. Na Bodaku było pięciu uzbrojonych raubritterów rębajłów. A poradziliście sobie z nimi…
– Byli pijani – skrzywił się Szarlej. – Gdyby nie to… Ale fakt jest faktem, z niekłamanym podziwem patrzyłem na bojowe przewagi tu obecnego Samsona Miodka. A żebyś ty widział, Reinmarze, jak on wywalał bramę! Ha, zaprawdę, gdyby królowa Jadwiga miała kogoś takiego do pomocy przy furcie Wawelu, mielibyśmy teraz Habsburgów na polskim tronie… A potem nasz Samson pogromił łotrowskich Filistynów. Krótko mówiąc: to dzięki niemu obaj żyjemy.
– Ależ, Szarleju…
– Dzięki tobie żyjemy, skromny człecze. Kropka. Dzięki niemu też, wiedz to, Reinmarze, odnaleźliśmy się. Na rozstaju, gdy przyszło wybierać, ja optowałem raczej za Bardem, ale Samson uparł się na Frankenstein. Twierdził, ze ma przeczucie. Zwykle wyśmiewam takie przeczucia, ale w tym wypadku, mając do czynienia z istotą nadprzyrodzoną, przybyszem z zaświatów…
– Posłuchałeś – uciął Samson, szyderstwami, standardowo już, nie przejmując się wcale. – Jak się okazuje, była to mądra decyzja.
– Nie da się ukryć. Ech, Reinmarze, jakżeż ucieszył mnie twój widok na rynku miasta Frankenstein, na tle straganu z kapciami, w cieniu wieży ratuszowej. Czy ci już mówiłem, jak bardzo…
– Mówiłeś.
– Radość z twego widoku – nie dał sobie przerwać demeryt – wpłynęła też, o czym chciałbym cię uwiadomić, na drobne korekty w moich planach. Po twoich ostatnich wyczynach, w tym zwłaszcza po hecy z Haynem von Czirne, popisie na ziębickim turnieju i wygadaniu się przed Bukiem względem kolektora, obiecałem sobie, że gdy już dotrzemy na Węgry, gdy będziesz bezpieczny, natychmiast po przybyciu do Budy zaprowadzę cię na most na Dunaju i tak kopnę w dupę, że zlecisz do rzeki. Uradowany i wzruszony, dziś odmieniam zamiary. Chwilowo przynajmniej. Hola, gospodarzu! Piwa! Żywo!
Przyszło poczekać, karczmarz niezbyt się spieszył. Z początku zmyliły go mina i dumny głos Szarleja, nie mógł jednak nie zauważyć, że już wcześniej, gdy zamawiali zupę, goście dokonali gorączkowego nieco bilansu, wysupłując skojce i halerze z den sakiewek i zakamarków kieszeni. W gospodzie w podcieniach naprzeciw ratusza od klientów nie roiło się bynajmniej, ale karczmarz zbyt się cenił, by przesadną usłużnością reagować na okrzyki byle łapserdaków.