Выбрать главу

Reynevan łyknął piwa, zapatrzony na obdarte dzieci, babrzące się w żółtej kałuży między pręgierzem a studnią.

– Dzieci to przyszłość narodu – Szarlej złowił jego spojrzenie. – Nasza przyszłość. Cóż, jako taka zapowiada się nieciekawie. Po pierwsze, chudo. Po drugie – smrodliwie, niechlujnie i nieapetycznie do obrzydliwości.

– W istocie – przyznał Samson. – Ale można wszak zaradzić. Miast malkontencić, trzeba zadbać. Umyć. Nakarmić. Wyedukować. I już przyszłość zapewniona.

– A któż to ma się, według ciebie, tym zająć?

– Nie ja – wzruszył ramionami olbrzym. – Mnie nic do tego. Ja w tym świecie i tak nie mam przyszłości.

– Prawda. Zapomniałem – Szarlej rzucił kawałek umaczanego w resztce polewki chleba kręcącemu się w pobliżu psu. Pies był wychudzony tak, że aż zgięty w pałąk. A chleb nie pożarł, lecz pochłonął jak wieloryb Jonasza.

– Ciekawe – zastanowił się Reynevan – czy ta psina widziała kiedyś kość?

– Pewnie wtedy – wzruszył ramionami demeryt – gdy miała łapę złamaną. Ale, jak słusznie prawi Samson, mnie nic do tego. Ja też nie mam tu przyszłości, a jeśli nawet, to jawi mi się ona bardziej zasraną od tych tam pacholąt i żałośniejszą od tej tu sobaki. Kraina Madziarów widzi mi się w tej chwili odleglejszą niźli Ultima Thule. Nie zwiedzie mnie chwilowa sielanka w postaci cichego miasteczka Frankenstein, piwa, fasolowej polewki i chleba z solą. Za moment Reynevan spotka jakąś pannę i będzie to, co zwykle. Znowu przyjdzie głowę unosić, uciekać, by na koniec ostać się gdzieś w głuszy. Albo w paskudnej kompanii.

– Ależ, Szarleju – Samson też rzucił psu chleb. – Od Opawy dzieli nas mało co więcej niż dwadzieścia mil. A z Opawy na Węgry wszystkiego jakieś osiemdziesiąt. To nie tak znowu wiele.

– Studiowałeś, widzę, w zaświatach geografię wschodnich kresów Europy?

– Studiowałem różności, ale nie w tym rzecz. Rzecz w tym, by myśleć pozytywnie.

– Ja zawsze myślę pozytywnie – Szarlej łyknął piwa. – Z rzadka jeno wstrząsa coś moim optymizmem. I musi być to coś poważnego. Coś jak, dajmy na to, perspektywa dalekiej podróży przy kompletnym braku gotówki. Posiadanie na trzech dwóch koni, w tym jednego ochwaconego. I fakt, że jeden z nas jest ranny. Jak tam twoje ramię, Samsonie?

Olbrzym nie odpowiedział, zajęty piwem, poruszył tylko opatrzoną ręką, demonstrując, że wszystko z nią w porządku.

– Cieszę się – Szarlej spojrzał w niebo. – Jeden problem mniej. Ale inne nie znikną.

– Znikną. Częściowo przynajmniej.

– Co chcesz przez to powiedzieć, drogi nasz Reinmarze?

– Tym razem – Reynevan dumnie uniósł głowę – dopomogą nam nie twoje, lecz moje koneksje. Mam we Frankensteinie znajomości.

– Nie chodzi, pozwolę sobie spytać – zainteresował się z kamienną twarzą Szarlej – trafunkiem o jakąś mężatkę? Wdowę? Podwikę na wydaniu? Mniszkę? Inną córę Ewy, przedstawicielkę płci nadobnej?

– Kiepskie żarty. I próżne obawy. Moim tutejszym znajomkiem jest diakon od Podwyższenia Świętego Krzyża. Dominikanin.

– Ha! – Szarlej energicznie postawił kufel na ławie. – Jeżeli tak, to chyba jednak wolałbym kolejną mężatkę. Reinmarze drogi, czy ty nie odczuwasz przypadkiem uporczywych bólów głowy? Nie masz mdłości i zawrotów? Nie widzisz podwójnie?

– Wiem, wiem – machnął ręką Reynevan – co chcesz powiedzieć. Domini canes, psy, szkoda tylko, że wściekłe. Zawsze na usługach Inkwizycji. Banał, mój panie, banał. Nadto, trzeba ci wiedzieć, diakon, o którym mowa, ma dług wdzięczności, poważny dług wdzięczności. Peterlin, mój brat, pomógł mu kiedyś, wyciągnął z ciężkich tarapatów finansowych.

– Ty zaś mniemasz, że to cokolwiek znaczy. Jak zwie się ów diakon?

– A co, znasz wszystkich?

– Znam wielu. Jakie nosi miano?

– Andrzej Kantor.

– Kłopoty finansowe – powiedział po chwili zadumy demeryt – zdają się być w tej rodzinie dziedziczne. Słyszałem o Pawle Kantorze, którego połowa Śląska ścigała za długi i przekręty. A w karmelu siedział ze mną Mateusz Kantor, wikary z Długołęki. Przegrał w kości cyborium i kadzielnicę. Boję się myśleć, co przegrał twój diakon.

– To dawna sprawa.

– Nie zrozumiałeś mnie. Boję się myśleć, co przegrał ostatnio.

– Nie rozumiem.

– Oj, Reinmarze, Reinmarze. Widziałeś się już z owym Kantorem, jak mniemam?

– Widziałem, i owszem. Ale nadal nie…

– Ile on wie? Co mu powiedziałeś?

– Praktycznie nic.

– Pierwsza dobra wiadomość. Darujemy sobie zatem zarówno tę znajomość, jak i dominikańską pomoc. Potrzebne nam środki zgromadzimy innym sposobem.

– Jakim, ciekawe.

– A choćby i sprzedając ten oto misternej roboty dzbanuszek.

– Srebrny. Skąd go masz?

– Chodziłem po smatruzie, oglądałem kramy, a dzbanuszek nagle znalazł się w mojej kieszeni. Ot, zagadka.

Reynevan westchnął. Samson zajrzał do kufla, tęsknie patrząc na resztki piany. Szarlej natomiast zajął się obserwacją rycerza, który w niedalekim podcieniu rugał właśnie na czym świat stoi zgiętego w ukłonie Żyda. Rycerz nosił karminowy szaperon i bogaty lentner, ozdobiony z przodu herbem przedstawiającym paprzycę, czyli kamień młyński.

– Śląsk jako taki – rzekł demeryt – pozostawiam za sobą w zasadzie bez żalu. Mówię „w zasadzie”, albowiem jednego mi szkoda. Owych pięciuset grzywien, które wiózł poborca podatków. Gdyby nie okoliczności, pieniądze mogłyby być nasze. Złości mnie, wyznam, myśl, że utuczył się nimi, przypadkiem i niezasłużenie, jakiś bałwan w typie Buka von Krossiga. Kto wie, może ów Reichenbach, który tam oto właśnie wyzywa Izraelitę od parchów i wieprzy? A może któryś z tamtych obok budy rymarza?

– Wyjątkowo dużo coś tu dziś zbrojnych i rycerstwa.

– Sporo. A popatrzcie, nowi nadjeżdżają…

Demeryt urwał raptownie i głośno wciągnął powietrze. Z wiodącej od Bramy Lochowej uliczki Srebrnogórskiej wjeżdżał bowiem właśnie na rynek raubritter Hayn von Czirne.

Szarlej, Samson i Reynevan nie czekali. Zerwali się z ławy, chcąc zemknąć chyłkiem, nim zostaną zauważeni. Za późno. Dostrzegł ich sam Hayn, dostrzegł ich jadący obok Hayna Fryczko Nostitz, dostrzegł ich Italczyk Vitelozzo Gaetani. Temu ostatniemu na widok Szarleja pobladła z wściekłości wciąż opuchnięta i oszpecona świeżą blizną gęba. W następnej sekundzie rynek miasta Frankenstein rozbrzmiał wrzaskiem i łomotem kopyt. Po chwili zaś Hayn wyładowywał złość na karczmarskiej ławie, w drzazgi rąbiąc ją toporem.

– Gonić! – ryczał do swych zbrojnych. – Za nimi!

– Tam! – wrzeszczał Gaetani. – Tam uciekli! Reynevan pędził ile sił, ledwo mogąc nadążyć za Samsonem. Szarlej biegł przodem, wybierał drogę, sprytnie skręcając w co ciaśniejsze zaułki, a potem przedzierając się przez ogrody. Taktyka zdawała się sprawdzać – nagle ścichł za nimi stukot kopyt i wrzaski pościgu. Wypadli na spienioną w rynsztokach mydlinami uliczkę Dolnołazienną, skręcili ku Bramie Ziębickiej.

Od Bramy Ziębickiej, gadając i leniwie kiwając się w siodłach, nadjeżdżali Sterczowie, a z nimi Knobelsdorf, Haxt i Rotkirch.

Reynevan stanął jak wryty.

– Bielau! – zaryczał Wolfher Sterczą. – Mamy cię, psi synu!

Nim ryk przebrzmiał, Reynevan, Szarlej i Samson już sadzili, dysząc ciężko, przez zaułki, skakali przez płoty, darli się przez gęstwę ogrodów, plątali w suszących się na sznurach prześcieradłach. Słysząc z lewa okrzyki ludzi Hayna, a za sobą ryki Sterczów, biegli na północ, w kierunku, skąd zaczął właśnie dobiegać dzwon z dominikańskiego kościoła Podwyższenia Świętego Krzyża.