Выбрать главу

– Paniczu Reinmarze! Tutaj! Tędy!

W murze otwarły się maleńkie drzwiczki, stanął w nich Andrzej Kantor, diakon od dominikanów. Mający wobec Bielawów długi wdzięczności.

– Tędy, tędy! Prędko! Nie ma czasu!

Fakt, nie było. Wbiegli do ciasnej sieni, która, gdy Kantor zamknął drzwiczki, utonęła w mroku i zapachu butwiejących szmat. Reynevan z nieopisanym hukiem wywalił jakieś blaszane naczynia, Samson potknął się i wywrócił z łomotem. Szarlej też na coś wpadł, bo zaklął sprośnie.

– Tędy! – wołał Andrzej Kantor, skądś z przodu, skąd sączyło się niewyraźne światło. – Tędy! Tutaj! Tutaj!

Po wąskich schodkach Reynevan bardziej sturlał się, niż zszedł. Wypadł wreszcie na światło dzienne, na malutkie podwóreczko wśród murów obrośniętych dzikim winem. Wybiegający za nim Szarlej nadepnął na kota, kot dziko zamiauczał. Nim miauczenie przebrzmiało, z obu podsieni wypadło i rzuciło się na nich kilkunastu ludzi w czarnych kabatach i okrągłych pilśniowych czapkach.

Ktoś narzucił Reynevanowi worek na głowę, ktoś kopniakiem podciął mu nogi. Runął na ziemię. Przygnieciono go, wykręcono ręce. Obok czuł i słyszał kotłowaninę, słyszał wściekłe sapnięcia, odgłosy razów i krzyki bólu, świadczące o tym, że Szarlej i Samson nie dają się wziąć bez walki.

– Czy Święte Oficjum… – dobiegł go roztrzęsiony głos Andrzeja Kantora. – Czy Święte Oficjum przewidziało… Za ujęcie tego heretyka… Jakąś nagrodę? Choćby niewielczutką? Biskupi significavit nie wspomina, ale ja… Ja mam kłopoty… Jestem w wielkiej finansowej potrzebie… Dlatego właśnie…

– Significavit to rozkaz, nie handlowy kontrakt – pouczył diakona zły i chrapliwy głos. – A możliwość okazania pomocy Świętej Inkwizycji jest dostateczną nagrodą dla każdego dobrego katolika. Czyżbyś nie był dobrym katolikiem, fratrze?

– Kantor… – wycharczał Reynevan z ustami pełnymi kurzu i kłaków z worka. – Kantooor! Ty skurwysynu! Ty kościelny kundlu! Ty w rzyć chędo…

Nie dano mu dokończyć. Dostał w głowę czymś twardym, w oczach mu rozbłysło. Dostał jeszcze raz, ból zapromieniował paraliżująco, palce rąk zmartwiały nagle. Ten, kto go bił, uderzył ponownie. I ponownie. I ponownie. Ból zmusił Reynevana do krzyku, krew zatętniła mu w uszach, pozbawiając przytomności.

Ocknął się w zupełnych niemal ciemnościach, z gardłem suchym jak wiór i językiem jak kołek. Głowa tętniła bólem, obejmującym skronie, oczy, zęby nawet. Wziął głęboki wdech i aż się zakrztusił, tak wokół śmierdziało Poruszył się, zaszeleściła ubita słoma, na której leżał.

Nieopodal ktoś okropnie bełkotał, ktoś inny kaszlał i stękał. Tuz obok coś ciurkało, lała się woda. Reynevan oblizał pokryte lepkim nalotem wargi. Uniósł głowę i aż jęknął, tak załomotał w niej ból. Podniósł się ostrożniej, powoli. Jednego rzutu oka wystarczyło, by się zorientować, ze jest w wielkiej piwnicy. W lochu. Na dnie głębokiej kamiennej studni. I że nie jest sam.

– Ocknąłeś się – stwierdził fakt Szarlej. Stał oddalony o kilka kroków i z głośnym pluskiem sikał do kubła.

Reynevan otworzył usta, ale nie zdołał wydobyć z nich dźwięku.

– To dobrze, ze się ocknąłeś – Szarlej zapiął spodnie. – Bo właśnie muszę ci oznajmić, ze względem mostu na Dunaju wracamy do pierwotnej koncepcji.

– Gdzie… – wyskrzeczał wreszcie Reynevan, z trudem łykając ślinę. – Szarleju… Gdzie… jesteśmy?

– W przybytku świętej Dympny.

– Gdzie?

– W szpitalu dla obłąkanych.

– Gdzie?!

– Przecież mówię. W domu wariatów. W Narrenturmie.

Rozdział dwudziesty siódmy

w którym Reynevan i Szarlej przez czas dość długi mają spokój, opiekę lekarską, pociechą duchową, regularne odżywianie i towarzystwo nietuzinkowych ludzi, z którymi mogą do woli konwersować na ciekawe tematy. Słowem, mają to, co zwykle ma się w domu wariatów.

– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Błogosławione imię świętej Dympny.

Pensjonariusze Wieży Błaznów zareagowali szelestem słomy i nieskładnym, mało wyraźnym pomrukiem. Bożogrobiec bawił się pałką, postukiwał nią w otwartą lewą dłoń.

– Wy dwaj – powiedział do Reynevana i Szarleja – jesteście nowi w naszym bożym stadku. A my tu nowym nowe nadajem imiona. A ze dziś czcimy świętych męczenników Korneliusza i Cypriana, tedy jeden będzie Korneliusz, a drugi Cyprian.

Ani Korneliusz, ani Cyprian nie odpowiedzieli.

– Jam jest – kontynuował beznamiętnie mnich – mistrzem szpitalnym i opiekunem Wieży. Imię moje brat Trankwilus. Nomen omen. Przynajmniej dopóty, dopóki mnie ktoś nie zdrzaźni.

– Drzaźni mnie zaś, trzeba wam wiedzieć, gdy kto hałasuje, ciska się, wyczynia tumulty i brewerie, zanieczyszcza siebie i okolicę, używa słów nieładnych, bluźni Bogu i świętym, nie modli się i przeszkadza modlić innym. I w ogóle grzeszy. A na grzeszników mamy tu u nas różne sposoby. Kijaszek dębowy. Ceberek z wodą zimną. Klatkę żelazną. I łańcuszek u ściany. Jasne?

– Jasne – odpowiedzieli unisono Korneliusz i Cyprian.

– Tedy – brat Trankwilus ziewnął, przyjrzał się swej pałce, dobrze wysłużonemu i wyślizganemu dębowemu drewnu – zaczynacie kurację. A wymodlicie przychylność i instancję świętej Dympny, opuści was, daj to Bóg, wariacja i obłęd, wrócicie, wyleczeni, na zdrowe łono społeczeństwa. Dympna z łaskawości słynie w świętych gromadce, szansę więc macie duże. Ale nie ustawajcie w modlitwie. Jasne?

– Jasne.

– No to z Panem Bogiem.

Bożogrobiec wyszedł po trzeszczących schodach, wijących się wokół muru i kończących gdzieś wysoko drzwiami, masywnymi, sądząc po odgłosach otwierania i zamykania. Ledwo dudniące w kamiennej studni echo przebrzmiało, Szarlej wstał.

– No, bracia w udręce – rzekł wesoło – witajcie, kimkolwiek jesteście. Wychodzi, że trochę czasu przyjdzie nam spędzić razem. Choć po niewoli, ale zawsze. Może by tak więc jednak poznać się nawzajem?

Podobnie jak przed godziną, odpowiedział mu chrobot i szelest słomy, parsknięcie, cicha klątwa i kilka innych słów i odgłosów, w większości nieprzystojnych. Tym aliści razem Szarlej nie dał się zniechęcić. Zdecydowanie podszedł do jednego ze słomianych barłogów, jakich kilkanaście uformowanych było pod ścianami wieży i wokół dzielących dno zrujnowanych filarów i arkad. Ciemność w niewielkim tylko stopniu rozjaśniało światło sączące się z góry, z maleńkich okienek u szczytu. Ale wzrok przyzwyczaił się już i co nieco widzieć się dało.

– Dobry dzień! Jestem Szarlej!

– A idźże precz – odburknął człek z barłogu. – Czepiaj się, pomyleńcze, sobie podobnych. Ja jestem zdrów na umyśle! Normalny!

Reynevan otworzył usta, zamknął je prędko i otworzył znowu. Widział bowiem, czym chcący uchodzić za normalnego się zajmuje, a zajmował się energicznym manipulowaniem przy własnych genitaliach. Szarlej chrząknął, wzruszył ramionami, poszedł dalej, ku następnemu barłogowi. Człowiek, który na nim leżał, nie poruszał się, jeśli nie liczyć lekkich drgawek i dziwnych skurczów twarzy.

– Dobry dzień! Jestem Szarlej…

– Bbb… bbuub… błe-błeee… Błeee…

– Tak myślałem. Idziemy dalej, Reinmarze. Dobry dzień! Jestem…

– Stój! Gdzie leziesz, szaleńcze? Na rysunki? Oczu nie masz?

Na twardym jak kamień klepisku, wśród odgarniętej słomy, widniały nabazgrane kredą figury geometryczne, wykresy i kolumny cyfr, nad którymi ślęczał siwy starzec z czubkiem głowy łysym jak jajo. Wykresy, figury i cyfry pokrywały też całkowicie ścianę nad jego barłogiem.