Obok barłogu Izajasza, człeka młodego i apatycznego, przezwanego tak dla cytowanej co i rusz księgi prorockiej, stała budząca grozę żelazna klatka, służąca jako karcer. Klatka była pusta, a kiblujący najdłużej Tomasz Alfa nie widział, by kogokolwiek kiedykolwiek do niej wsadzono. Nadzorujący Narrenturm brat Trankwilus, oświadczył Alfa, to mnich faktycznie spokojny i bardzo wyrozumiały. Oczywiście dopóty, dopóki go ktoś nie zdrzaźni.
Normalny, który nadal wszystkich ignorował, był tym, kto niebawem „zdrzaźnił” brata Trankwilusa. Podczas porannej modlitwy Normalny oddał się bowiem swemu ulubionemu zajęciu – igraszkom z własnym przyrodzeniem. Rzecz nie uszła sokolim oczom bożogrobca i Normalny dostał tęgi wycisk dębowym kijem, którego, jak się pokazało, Trankwilus nie naszał od parady.
Mijały dni, wyznaczone nudnym rytmem posiłków i modłów. Mijały noce. Te ostatnie były udręką, tak za przyczyną dokuczliwego zimna, jak i chóralnego, koszmarnego wręcz chrapania pensjonariuszy. Dni łatwiej było znieść. Można było chociaż pogadać.
– Przez złość i zawiść – Circulos poruszył wolem i zamrugał zaropiałymi oczyma. – Siedzę tu przez złość ludzką i zawiść kolegów nieudaczników. Znienawidzili mnie, albowiem osiągnąłem, czego im osiągnąć się nie udało.
– Mianowicie? – zainteresował się Szarlej.
– A co ja będę – Circulos wytarł o chałat ubrudzone kredą palce. – Co ja będę wam tłomaczył, profanom, i tak nie pojmiecie.
– Wypróbujcie nas.
– No, jeśli wola… – Circulos odchrząknął, podłubał w nosie, potarł piętą o piętę. – Udała mi się rzecz niemała. Określiłem precyzyjnie datę końca świata.
– Czyżby na rok tysiąc czterysta dwudziesty? – spytał po chwili grzecznego milczenia Szarlej. – Miesiąc luty, poniedziałek po świętej Scholastyce? Niespecjalnie oryginalnie, zauważę.
– Obrażacie mnie – wypiął resztki brzucha Circulos. – Nie jestem jakimś tam nawiedzonym millenarystą, jakimś niedouczonym mistykiem, nie powtarzam za fanatykami chiliastycznych bredni. Ja zbadałem rzecz sine ira et studio, na podstawie źródeł naukowych i matematycznych komputacyj. Znacie Objawienie świętego Jana?
– Pobieżnie, ale owszem.
– Baranek otworzył siedem pieczęci, tak? I ujrzał Jan siedmiu aniołów, tak?
– Bezwzględnie.
– A wybranych i opieczętowanych było sto czterdzieści cztery tysiące, tak? A starszych dwudziestu czterech, tak? A dwom świadkom dano moc prorokowania przez tysiąc dwieście sześćdziesiąt dni, tak? Gdy się więc to wszystko doda, a sumę pomnoży przez osiem, liczbę liter w słowie „Apollyon”, skalkuluje się… Ach, co wam będę tłomaczył, i tak nie pojmiecie. Koniec świata nastąpi w lipcu. Dokładniej, szóstego lipca, in octava Apostolorum Petri et Pauli. W piątek. W południe.
– Roku?
– Obecnego, świętego. Tysiąc czterysta dwudziestego piątego.
– Taak – potarł brodę Szarlej. – Jest, widzicie, jednakowoż pewien szkopuł…
– Jaki niby?
– Mamy wrzesień.
– To żaden dowód.
– I jest po południu.
Circulos wzruszył ramionami, po czym odwrócił głowę i demonstracyjnie zagrzebał się w słomę.
– Wiedziałem – prychnął – że nie ma co gadać z nieukami. Żegnam.
Mikołaj Koppirnig, wolny mularz z Frankensteinu, gadatliwy nie był, jego oschłość i opryskliwość nie zraziły jednak stęsknionego za konwersacją Szarleja.
– Tak tedy – nie rezygnował demeryt – jesteście astronomem. I wsadzono was do pudła. Cóż, potwierdza się, że zbyt wnikliwe przyglądanie się niebu nie popłaca i nie przystoi dobremu katolikowi. Ale ja, mości panie, inaczej jeszcze zsumuję dwa i dwa. Koniunkcja astronomii i więzienia może oznaczać tylko jedno: podważanie teorii ptolomejskiej. Mam rację?
– Rację w czym? – odburknął Koppirnig. – W koniunkcjach? Macie, a jakże. W reszcie takoż. Toć miarkuję, żeście z tych, co zawżdy mają rację. Widywałem już takich.
– Takich na pewno nie – uśmiechnął się demeryt. – Ale o to mniejsza. Ważniejsze, jakże to jest, wedle was, z tym Ptolomeuszem? Co jest w środku wszechświata? Ziemia? Czy Słońce?
Koppirnig milczał długo.
– A niech tam sobie będzie, co chce – powiedział wreszcie gorzko. – Skąd mnie wiedzieć? Jaki tam ze mnie astronom, co ja się znam? Wszystko odwołam, do wszystkiego się przyznam. Powiem, co każą.
– Aha – rozpromienił się Szarlej. – Trafiłem więc! Zderzyła się astronomia z teologią? I postraszyli?
– Jak to? – zdziwił się Reynevan. – Astronomia jest nauką ścisłą. Co więc ma do niej teologia? Dwa a dwa jest zawsze cztery…
– I mnie się tak zdawało – przerwał ponuro Koppirnig. – Ale rzeczywistość jest inna.
– Nie rozumiem.
– Reinmarze, Reinmarze – uśmiechnął się z politowaniem Szarlej. – Naiwnyś jak dziecię. Sumowanie dwóch i dwóch nie przeczy Pismu, czego nie da się powiedzieć o obrotach ciał niebieskich. Nie można dowodzić, że Ziemia kręci się wokół nieruchomego Słońca, gdy w Piśmie napisane jest, że Jozue kazał Słońcu stanąć w miejscu. Słońcu. Nie Ziemi. Dlatego…
– Dlatego – przerwał jeszcze bardziej ponuro wolny mularz – trza się rychtować instynktem samozachowawczym. Względem niebios astrolabium i luneta mogą się mylić, Biblia jest nieomylna. Niebiosa…
– Ten, co mieszka nad kręgiem ziemi – wpadł w słowo Izajasz, wyrwany z apatii dźwiękiem słowa „Biblia” – on rozciągnął niebiosa jak tkaninę i rozpiął je jak namiot mieszkalny.
– No proszę – pokiwał głową Koppirnig. – Czubek, a wie.
– Właśnie.
– Co właśnie? – uniósł się Koppirnig. – Co właśnie? Tacyście mądrzy? Ja tam wszystko odwołam. Byle mnie ino wypuścili, wszystko potwierdzę, co zechcą. Że Ziemia jest płaska, a jej geometrycznym środkiem jest Jerozolima. Że Słońce zatacza kręgi wokół papieża, będącego środkiem wszechświata. Wszystko przyznam. Zresztą może oni mają rację? Psiakrew, ich instytucja istnieje bez mała półtora tysiąca lat. Już choćby z tego powodu nie mogą się mylić.
– A od kiedy to – zmrużył oczy Szarlej – daty leczą głupotę?
– A do diabła z wami! – zdenerwował się wolny mularz. – Sami se idźcie na męki i stos! Ja wszystko odwołuję! Ja mówię: a jednak się NIE porusza, eppur NON si muove!
– Cóż ja zresztą mogę wiedzieć – rzekł gorzko po chwili milczenia. – Cóż ze mnie za astronom? Jestem człek prosty.
– Nie wierzcie mu, panie Szarleju – odezwał się Bonawentura, który właśnie zbudził się z drzemki. – Teraz tak mówi, bo się stosu zląkł. A jaki to z niego astronom, we Frankensteinie wszyscy wiedzą, bo co noc na dachu z astrolabią siedzi i gwiazdy liczy. I nie on jeden w rodzinie, wszyscy u nich takie gwiazdowiedy, u Koppirnigów. Nawet ten najmłodszy, maluśki Mikołajek, co to się ludziska śmieją, że pierwsze jego słowo było „mama”, drugie „papu”, a trzecie „heliocyntryzm”.
Im wcześniej zapadał zmrok, im robiło się zimniej, tym większą liczbę pensjonariuszy gromadziły konwersacje i dysputy. Gadano, gadano, gadano. Najpierw razem, potem już każdy sobie.
– Zmarnują mi institorium. Wszystko roztrwonią, w diabły przepuszczą, na nic obrócą. Zrujnują dorobek. Dzisiejsza młodzież!
– A wszystkie białogłowy, co do jednej, kurwy. Z uczynku lub z wolej.
– Nastanie apokalipsa, nie zostanie nic. Nic zgoła. Ale co ja będę wam tłomaczył, profanom.
– A ja wam mówię, że będzie po nas wcześniej. Przyjedzie inkwizytor. Umęczą, a potem spalą. I dobrze nam tak, grzesznikom, bośmy Boga obrazili.