– Przeto jak słomę pożera język ognisty, a siano znika w płomieniu, tak korzeń ich będzie zgnilizną, a kiełek ich jak pył porwany się wzniesie, bo odrzucili Prawo Pana Zastępów…
– Słyszycie? Czubek, a wie.
– Właśnie.
– Problem w tym – rzekł zamyślony Koppirnig – żeśmy za dużo myśleli.
– O, to, to – potwierdził Tomasz Alfa. – Przeto nie uniknąć nam kary.
– …zostaną zgromadzeni, uwięzieni w lochu; będą zamknięci w więzieniu, a po wielu latach będą ukarani.
– Słyszycie? Czubek, a wie.
Pod ścianą, w oddaleniu, cierpiący na dementia i debilitas bełkotali i bredzili. Obok, na swym barłogu, Normalny walił konia, postękując i jęcząc.
W październiku nastały jeszcze większe chłody. Wówczas, szesnastego – w datach pozwalał orientować się kalendarz, jaki Szarlej wyrysował na murze kredą ukradzioną Circulosowi – do Narrenturmu trafił znajomy.
Znajomego wciągnęli do Wieży nie bożogrobcy, ale zbrojni w kolczugach i przeszywanych kaftanach. Stawiał opór, dostał więc kilka razy w kark, a ze schodów zrzucono go. Stoczył się i rozpłaszczył na polepie. Pensjonariusze, wśród nich Reynevan i Szarlej, przyglądali się, jak leży. Jak podchodzi do niego frater Trankwilus ze swą pałką.
– Dziś wypada – powiedział, zwyczajowo pozdrowiwszy wpierw imieniem świętej Dynipny, patronki i orędowniczki chorych na umyśle – dziś wypada świętego Gawła. Aliści było tu Gawłów a Gawłów, coby się tedy nie powtarzać… Mamy dziś również pamiątkę świętego Mummolina. Tedy będziesz się, bracie, zwać Mummolinem. Jasne?
Leżący na polepie uniósł się na łokciach, spojrzał na bożogrobca. Przez chwilę wydawało się, że w krótkich a dobranych słowach skomentuje. Trankwilus też chyba tego oczekiwał, bo uniósł pałkę i cofnął się o krok dla lepszego rozmachu. Ale leżący zgrzytnął tylko zębami i zmełł w nich wszystkie rzeczy niewypowiedziane.
– No – kiwnął głową bożogrobiec. – To rozumiem. Z Bogiem, bracie.
Leżący usiadł. Reynevan ledwie go poznał. Nie było szarego płaszcza, przepadła srebrna klamra, przepadł szaperon, przepadła liripipe. Obcisły wams był wytytłany w kurzu i tynku, popruty na obu watowanych barkach.
– Witaj.
Urban Horn uniósł głowę. Włosy miał zmierzwione, oko podbite, wargę rozciętą i opuchniętą.
– Witaj, Reinmarze – odrzekł. – Wiesz, wcale się nie dziwię, widząc cię w Narrenturmie.
– Jesteś cały? Jak się czujesz?
– Świetnie. Wręcz promiennie. Pewnie blask słoneczny bije mi z dupy. Zajrzyj i sprawdź. Bo mnie trudno.
Wstał, obmacał boki. Pomasował krzyże.
– Zabili mi psa – powiedział zimno. – Zatłukli. Mojego Belzebuba. Pamiętasz Belzebuba?
– Przykro mi – Reynevan dobrze pamiętał zęby brytana o cal od twarzy. Ale naprawdę było mu przykro.
– Tego im nie daruję – zgrzytnął zębami Horn. – Policzę się z nimi. Gdy się stąd wyrwę.
– Z tym może być problem. – Wiem.
Podczas prezentacji Horn i Szarlej długo sobie wzajem się przypatrywali, mrużąc powieki i przygryzając wargi. Widać było, że trafił cwaniak na cwaniaka i frant na franta. Widać to było tak wyraźnie, że żaden z frantów o nic drugiego nie zapytał.
– Tak tedy – rozejrzał się Horn – siedzimy, gdzie siedzimy. Frankenstein, szpital kanoników regularnych, stróżów grobu jerozolimskiego. Narrenturm. Wieża Błaznów.
– Nie tylko – zmrużył powieki Szarlej. – O czym szanowny pan niewątpliwie wie.
– Szanowny pan niewątpliwie wie – przyznał Horn. – Wsadziła go tu bowiem Inkwizycja i biskupi significavit. Cóż, co by o Świętym Oficjum nie myśleć, ich więzienia są zwykle porządne, przestronne i schludne. Tutaj też, jak węchem czuję, kible zwykło się co jakiś czas opróżniać, a pensjonariusze nieźle się prezentują… Widać, bożogrobcy dbają. A jak karmią?
– Podle. Ale regularnie.
– To nieźle. Ostatnim głupiejowem, jakie oglądałem, była florencka Pazzeria przy Santa Maria Nuova. Trzeba było zobaczyć tamtejszych pacjentów! Wygłodzeni, zawszeni, zarośnięci, brudni… A tu? Was, jak widzę, choćby od razu na dwór… No, może nie na cesarski, może nie na Wawel… Ale już w takim Wilnie, gwarantuję, moglibyście wystąpić tak, jak stoicie, nie wyróżnilibyście się zbytnio. Taaak… Mogłem, mogłem trafić gorzej… Gdybyż jeszcze nie było tu tych nienormalnych… Furiatów, mam nadzieję, wśród nich nie ma? Ani, strzeż Boże, sodomitów?
– Nie ma – uspokoił Szarlej. – Ustrzegła nas święta Dympna. Tylko ci, o. Leżą, bełkocą, bawią się ptaszkami. Nic szczególnego.
– To świetnie. Cóż, pobędziemy trochę razem. Może i czas dłuższy.
– Może i krótszy, niż sądzicie – uśmiechnął się krzywawo demeryt. – My siedzimy tu już od świętego Korneliusza. I spodziewamy się inkwizytora co dnia. Kto wie, może to już dziś?
– Dziś nie – zapewnił spokojnie Urban Horn. – Jutro też nie. Inkwizycja ma w tej chwili inne zajęcia.
Choć naciskany, do wyjaśnień przystąpił Horn dopiero po obiedzie. Który, nawiasem mówiąc, zjadł ze smakiem. I nie pogardził resztką, której nie dojadł Reynevan, czujący się ostatnio marnie i tracący apetyt.
– Jego prześwietność biskup wrocławski Konrad – wyjaśnił Horn, palcem wybierając z dna miski ostatnie krupki – uderzył na husyckie Czechy. Wespół z panem Putą z Czastolovic zbrojnie najechał Nachodsko i Trutnovsko.
– Krucjata?
– Nie. Łupieska rejza.
– To przecież – uśmiechnął się Szarlej – dokładnie to samo.
– Oho – parsknął Horn. – Miałem pytać, za co szanowny pan siedzi, ale już nie zapytam.
– I dobrze. Co tedy z tą rejzą?
– Pretekstem, o ile w ogóle potrzebny był pretekst, było rzekome obrabowanie przez husytów poborcy podatkowego, dokonane podobno trzynastego września. Zagrabiono wówczas ponoć półtora tysiąca z górą grzywien…
– Ile?
– Powiedziałem: rzekomo, podobno, ponoć. Nikt w to nie wierzy. Ale jako pretekst biskupowi pasowało. Czas zaś wybrał akuratnie. Uderzył pod nieobecność husyckich wojsk polnych z Hradca Kralove. Tamtejszy hetman, Jan Czapek z San, pociągnął był bowiem na Podjesztedzie, aż pod łużycką granicę. Biskup, wynika z tego, niezłych ma szpiegów.
– Ano, pewnie ma – Szarlej nawet nie mrugnął. – Mówcie dalej. Panie Horn? Mówcież, niechajcie wariatów. Zdążycie się jeszcze napatrzeć.
Urban Horn oderwał wzrok od Normalnego, z entuzjazmem oddającego się samogwałtowi. I od jednego z debili, w skupieniu lepiącego z własnych odchodów malutki ziggurat.
– Taak… Na czym to ja… Aha. Biskup Konrad i pan Puta weszli do Czech szlakiem przez Lewin i Homole. Spustoszyli i złupili okolice Nachodu, Trutnova i Vizmburka, popalili wsie. Grabili, mordowali, kto wpadł im w ręce, chłopów, baby, bez różnicy. Oszczędzano dzieci mieszczące się pod brzuch konia. Niektóre.
– A potem?
– Potem…
Stos dogasał, płomień nie szalał już i nie trzeszczał, pełgał jeszcze tylko po kupie drewna. Drewno nie spaliło się w całości, raz, że dzień był słotny, dwa, wzięto wilgotne, by heretyk nie zgorzał zbyt szybko, by poskwierczał i należycie poznał przedsmak kary, która czeka go w piekle. Przesadzono jednak, nie zadbano o zachowanie złotego środka, umiaru i kompromisu – nadmiar mokrego opału sprawił, że delikwent nie spłonął, ale za to bardzo prędko udusił się dymem. Nawet nie zdążył specjalnie pokrzyczeć. Nie spalił się też doszczętnie – przykrępowany łańcuchem do pala trup zachował człekokształtną z grubsza postać. Krwiste, niedosmażone mięso w wielu miejscach trzymało się jeszcze szkieletu, skóra zwisała poskręcanymi warkoczami, a obnażona tu i ówdzie kość była bardziej czerwona niż czarna. Głowa upiekła się raczej równo, zwęglona skóra odpadła od czerepu. Bielejące zaś w rozdziawionych w przedśmiertnym wrzasku ustach zęby nadawały całości makabrycznego dość wyglądu.