Na domiar złego czuł się źle. Miał katar, trzęsły nim dreszcze, źle spał, a budził się mokry od potu i zmarznięty.
Dręczyły go sny, w których wciąż i nieustannie czuł zapach Adeli, jej pudru, jej różu, jej pomadki, jej henny – na zmianę z zapachem Katarzyny, jej kobiecości, dziewczęcego potu, mięty i tataraku we włosach. Palce i dłonie pamiętały wracający w snach dotyk – i też porównywały. Nieustannie porównywały.
Budził się zlany potem. A na jawie przypominał sobie i nie przestawał porównywać.
Zły nastrój potęgowali Szarlej i Horn, którzy od incydentu zaprzyjaźnili się i pokumali, weszli w komitywę, przypadł, widać było, frant frantowi do gustu i poznał się ćwik na ćwiku. Siadując „Pod Omegą”, frantowie wiedli długie rozmowy. A na pewien temat jakby się uwzięli, w kółko do niego wracali. Nawet jeśli zaczynali od czegoś zupełnie innego – jak chociażby od widoków na wydostanie się z ciupy.
– Kto wie – mówił cicho Szarlej, w zamyśleniu obgryzając nadłamany paznokieć kciuka. – Kto wie, Horn. Może będziemy mieli szczęście… Mamy, widzisz, pewne nadzieje… Kogoś za murami…
– Kogóż to? – Horn spojrzał na niego bystro. – Jeśli można wiedzieć?
– Wiedzieć? A po cóż? Wiesz, co to jest strappado? Jak myślisz, jak długo wytrzymasz, gdy podciągną cię za…
– Dobra, dobra, daruj sobie. Ot, ciekawiło mnie, czy wasza nadzieja wypadkiem nie w ukochanej Reinmara, Adeli de Sterczą. Mającej obecnie, jak wieść niesie, duże wzięcie i wpływy wśród Piastów śląskich.
– Nie – zaprzeczył Szarlej, zauważalnie ubawiony wściekłą miną Reynevana. – W niej akurat nadziei nie pokładamy. Nasz drogi Reinmar ma, i owszem, powodzenie u płci nadobnej, ale nie wiążą się z tym żadne korzyści, poza, oczywiście, nader krótkotrwałą przyjemnością z pochędóżki.
– Tak, tak – zadumał się pozornie Horn – samo powodzenie u kobiet nie wystarczy, trzeba mieć jeszcze do nich szczęście. Dobrą, że użyję eufemizmu, rękę. Wtedy ma się szansę mieć nie tylko zgryzoty i stracone zachody miłości, ale i jakieś profity. Choćby w takiej sytuacji jak nasza. Wszak nie kto inny, a miłująca dzieweczka uwolniła z okowów Walgierza Wdałego. Zakochana Saracenka wybawiła z niewoli Huona z Bordeaux. Litewski kniaź Witold uciekł z więzienia na zamku w Trokach z pomocą kochającej żony, księżnej Anny… Zaraza, Reinmarze, ty naprawdę źle wyglądasz.
– …Ecce enim veritatem dilexisti incerta et occulta sapientiae tuae manifestasti mihi. Asperges me hyssopo, et mundabor… Hej! Żebym ja tam zaraz którego nie musiał pokropić! Lavabis me… Hola! Nie ziewać tam! Tak, tak, Koppirnig, to do ciebie było! A ty, Bonawentura, czego czochrasz się o mur jak świnia? Przy modlitwie? Godności, godności więcej! I któremu to, chciałbym wiedzieć, tak nogi śmierdzą? Lavabis me et super nivem dealbabor. Auditui meo dabis gaudium… Święta Dympno… A temu co znowu?
– Jest chory.
Reynevana bolały plecy, na których leżał. Zdziwił się, że leży, albowiem dopiero co klęczał przy modlitwie. Posadzka ziębiła, zimno promieniowało przez słomę, miał wrażenie, że leży na lodzie. Dygotał z zimna, trząsł się cały, szczękał zębami tak, że od skurczów bolały mięśnie żuchw.
– Ludzie! Toż on rozpalony jak piec Molocha! Chciał zaprotestować, czyż nie widzą, że ziębnie, że trzęsie się od chłodu? Chciał prosić, by go czymś okryli, ale nie zdołał przecisnąć przez dzwoniące zęby nawet jednego artykułowanego słowa.
– Leż. Nie ruszaj się.
Obok ktoś rzęził, zanosił się kaszlem. Circulos, to chyba Circulos tak kaszle, pomyślał, z nagłym przerażeniem zdając sobie sprawę z faktu, że kaszlącego, choć oddalonego o dwa kroki, widzi jako bezkształtną, rozmywającą się plamę. Zamrugał. Nie pomogło. Poczuł, jak ktoś ociera mu czoło i twarz.
– Leż spokojnie – powiedziała pleśń na murze głosem Szarleja. – Leż.
Był okryty, ale tego, by go okrywano, nie pamiętał. Już go tak nie trzęsło, zęby nie szczękały.
– Jesteś chory.
Chciał powiedzieć, że on wie lepiej, w końcu jest lekarzem, studiował medycynę w Pradze i potrafi odróżnić chorobę od chwilowego przemarznięcia i osłabienia. Ku swemu zdziwieniu z jego otwartych ust, miast mądrej przemowy, wyrwał się tylko jakiś okropny skrzek. Kaszlnął silnie, gardło zabolało i zapiekło. Wysilił się i kaszlnął raz jeszcze. I stracił przytomność z tego wysiłku.
Majaczył. Marzył. O Adeli i o Katarzynie W nozdrzach miał zapach pudru, różu, mięty, henny, tataraku. Palce i dłonie pamiętały dotyk, miękkość, twardość, gładkość. Gdy zamykał oczy, widział skromną, zawstydzoną nuditas virtualis – małe okrąglutkie piersi ze stwardniałymi od żądzy sutkami. Cienką talię, wąskie biodra Płaski brzuch. Wstydliwie przykurczone uda…
Nie wiedział już, która z nich jest która.
Zmagał się z chorobą przez dwa tygodnie, do Wszystkich Świętych. Potem, gdy już wyzdrowiał, dowiedział się, ze kryzys i przesilenie miały miejsce około Szymona i Judy, standardowo, siódmego dnia. Dowiedział się też, że ziołowe driakwie i napary, które go uratowały, dostarczył brat Trankwilus. A podawali mu je Szarlej i Horn. Czuwając przy nim na zmianę.
Rozdział dwudziesty ósmy
w którym nasi bohaterowie nadal są, by użyć słów proroka Izajasza, sedentes in tenebris – po ludzku zaś mówiąc, odsiadka w Narrenturmie trwa. Później zaś na Reynevana wywierane są naciski. Już to za pomocą argumentów, już to – instrumentów. I diabli wiedzą, czym by się to skończyło, gdyby nie te porobione na studiach znajomości.
Dwa tygodnie, które choroba wymazała Reynevanowi z życiorysu, wiele w wieży me zmieniły. Ot, zrobiło się jeszcze zimniej, co jednak po Zaduszkach na miano fenomenu nie zasługiwało bynajmniej. W jadłospisie jął przeważać śledź, przypominając o zbliżającym się adwencie W zasadzie prawo kanoniczne nakazywało w adwencie pościć dopiero cztery niedziele przed Bożym Narodzeniem, ale bardzo pobożni – a bożogrobcy do nich należeli – zaczynali post wcześniej.
Z innych ewenementów, niedługo po świętej Urszuli Mikołaj Koppirnig dostał czyraków tak strasznych i uporczywych, że musiano je ciąć w szpitalnym medicinarium. Astronom po operacji spędził dni kilka w hospicjum.
0 tamtejszych wygodach i wikcie opowiadał tak obrazowo, że pozostali pensjonariusze wieży postanowili też się załapać. Łachmany i słomę z barłogu Koppirniga rozdrapano i rozdzielono, by się zakazić. Faktycznie, niebawem Institora i Bonawenturę obsypały wrzody i wypryski. Do czyraków Koppirniga nie umywały się jednak i bożogrobcy nie uznali ich za godne operowania i hospitalizacji.
Szarlejowi udało się zaś przywabić resztkami jedzenia i oswoić wielkiego szczura, którego nazwał Marcinem, na cześć, jak się wyraził, obecnie urzędującego papieża. Niektórych pensjonariuszy Narrenturmu żart ten rozbawił, inni byli oburzeni. W równej mierze na Szarleja, co na Horna, który ochrzczenie szczura skomentował odzywką: Habemus papam. Wydarzenie dało jednak asumpt do nowego tematu wieczornych rozmów – pod tym względem również bowiem niewiele się w wieży zmieniło. Co wieczór siadano i dyskutowano. Najczęściej w okolicy barłogu Reynevana, wciąż zbyt słabego, by wstawać i karmionego specjalnie dostarczanym przez bożogrobców rosołem z kury. Urban Horn karmił więc Reynevana, Szarlej karmił szczura Marcina. Bonawentura drapał się we wrzody, Koppirnig, Institor, Kameduła i Izajasz przysłuchiwali się. Tomasz Alfa perorował. A zainspirowanym przez szczura przedmiotem byli papieże, papiestwo i słynne proroctwo świętego Malachiasza, arcybiskupa ardynaceńskiego.