– Czyżby? – odezwał się nagle Koppirnig. – A szczur? Co zabiło szczura?
– Zeżarty śledź.
Na górze trzasnęły drzwi, zaskrzypiały schody, zadudniła na stopniach toczona beczułka.
– Pochwalony! Posiłek, bracia! Nuże, do modlitwy! A potem z miseczkami po rybkę!
Prośbę o wodę święconą, nabożeństwo i egzorcyzmy nad barłogiem nieboszczyka brat Trankwilus skwitował wielce wieloznacznym wzruszeniem ramion i wielce jednoznacznym puknięciem się w czoło. Fakt ten niezwykle ożywił poobiednie pogwarki. Wysunięte i wysnute zostały śmiałe tezy i przypuszczenia. Według tych najśmielszych brat Trankwilus sam był heretykiem i czcicielem diabła, tylko taki bowiem odmawia wiernym święconej wody i duchownej posługi. Nie bacząc, że Szarlej i Horn zaśmiewają się do łez, Tomasz Alfa, Bonawentura i Institor jęli drążyć temat głębiej. Do momentu, gdy – ku ogólnemu osłupieniu – do dyskusji włączyła się osoba najmniej spodziewana. Kameduła, mianowicie.
– Woda święcona – młody duchowny po raz pierwszy dał współwięźniom usłyszeć swój głos. – Woda święcona na nic by się wam zdała. Jeśli prawdziwie zawitał tu diabeł. Nie skutkuje przeciw diabłu woda święcona. Dobrze to wiem. Bom widział. Za to właśnie tu siedzę.
Gdy ucichł podniecony gwar i zapadło ciężkie milczenie, Kameduła rzecz wyjaśnił.
– Jestem, trzeba wam wiedzieć, diakonem u Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny w Niemodlinie, sekretarzem wielebnego Piotra Nikischa, dziekana kolegiaty. Rzecz, o której opowiem, zdarzyła się tego roku, w miesiącu sierpniu, feria secunda post festum Laurentii martyris. Kołem południa wpadł był do kościoła wielmożny pan Fabian Pfefferkorn, mercator, daleki dziekana krewny. Wzburzony wielce, zażądał, by wielebny Nikisch wyspowiadał go co rychlej. Jak tam było, gadać mi nijak, bo to o spowiedź idzie, a i o umarłym, jakby nie było, mówimy, a de mortuis aut bene aut nihil. Zdradzę więc jeno, że naraz krzyczeć na się wzajem jęli u konfesjonału. Ba, do użycia wyrazów przyszło, mniejsza z tym, jakich. Rezultatem wielebny rozgrzeszenia panu Pfefferkornowi nie dał, a pan Pfefferkorn odszedł, wielebnego bardzo brzydkimi nazywając słowy, a i przeciw wierze, i Kościołowi rzymskiemu bluźniąc. Gdy mnie w kruchcie mijał, krzyknął: „Niech was, klechy, diabli porwą!” Takem sobie wtedy i pomyślał, oj, panie Pfefferkorn, obyś w złą godzinę nie wymówił. I wtenczas się diabeł pokazał.
– W kościele?
– W kruchcie, w wejściu samym. Skądsiś z góry spłynął. Sfrunął raczej, bo pod postacią ptaka. Prawdę mówię! Ale wnet się przeobraził w człowieczą postać. Dzierżył miecz lśniący, rychtyk jak na obrazie. I tym mieczem pana Pfefferkorna prosto w twarz ugodził. Prosto w twarz. Zbryzgała krew posadzkę…
– Pan Pfefferkorn – diakon głośno przełknął ślinę – rękami trzepotał, rzekłbyś, kukiełka. A mnie, widać, wonczas święty Michał, patron mój, dał auxilium i odwagę, bom do kropielnicy dopadłszy wody święconej w dłonie obie nabrał i na czarta chlusnął. I jak myślicie, co? Nic! Spłynęło jak po gęsi. Piekielnik oczami pomrugał, wypluł, co mu do gęby wpadło. I spojrzał na mnie. A jam… Jam, wstyd przyznać, ze strachu wówczas omdlał. Jak mnie bracia docucili, było po wszystkim. Diabeł zginął-przepadł, pan Pfefferkorn leżał martw. Bez duszy, którą Zły niechybnie do piekła uniósł.
– A i o mnie nie zapomniał czart, pomstę wywarł. W to, com widział, wierzyć nikt nie chciał. Orzekli, żem szalony, że mi się rozum pomieszał. A gdy o tej wodzie święconej opowiadałem, milczeć mi nakazali, karą postraszyli, jaka czeka za kacerstwo i bluźnierstwo. Tymczasem się rzecz głośna uczyniła, w samym Wrocławiu się nią zajmowano, na biskupim dworcu. I to z Wrocławia właśnie nakaz przyszedł, by mnie uciszyć, jako wariata pod klucz wziąć. A ja wiedziałem, jak dominikańskie in pace wygląda. Miałem się dać żywcem pogrzebać? Uciekłem z Niemodlina, jak stałem. Ale schwytali mnie podle Henrykowa. I tu wsadzili.
– Temu diabłu – odezwał się w zupełnej ciszy Urban Horn – dobrze zdołałeś się przyjrzeć? Możesz opisać, jak wyglądał?
– Wysoki był – Kameduła ponownie przełknął ślinę. – Szczupły… Włosy czarne, długie, ramion sięgające. Nos jak dziób ptasi i oczy jak u ptaka… Przenikliwe bardzo. Uśmiech zły. Diabelski.
– Ni rogów? – zawołał Bonawentura, wyraźnie rozczarowany. – Ni kopyt? Ni ogona nie miał?
– Nie miał.
– Łeeeeeee! Co nam tu powiadacie!
Dyskusje o diabłach, diabelstwach i diabelskich sprawkach ciągnęły się z różną intensywnością aż do dwudziestego czwartego listopada. Dokładniej, aż do pory posiłku. Do wieści, jaką po modlitwie ogłosił pensjonariuszom Narrenturmu brat Trankwilus, mistrz i nadzorca wieży.
– Szczęśliwy nam dziś dzień nastał, moiściewy! Zaszczycił nas oto długo oczekiwaną wizytą przeor wrocławskich Braci Kaznodziejów, wizytator Świętego Oficjum, defensor et comdor fidei catholicae, jego przewielebność inquisitor a Sede Apostolica na diecezję naszą. Niektórzy z tu obecnych, nie sądźcie, że nie wiem, krzynkę symulują, chorzy są na niemoc inną od tej, którą w naszej wieży leczyć przywykliśmy. Tych zdrowiem i kondycją zajmie się teraz jego wielebność inkwizytor. I uleczy ich niezawodnie! Albowiem zaordynował jego wielebność inkwizytor z ratusza kilku krzepkich medyków i sporo różnych narzędzi medycznych. Przygotujcie się tedy duchowo, braciszkowie, bo lada chwila zaczną się kuracje.
Śledź tego dnia smakował jeszcze gorzej niż zwykle. Nadto tego wieczora w Narrenturmie nie rozmawiano. Panowała cisza.
Przez cały następny dzień – a wypadła akurat niedziela, ostatnia niedziela przed adwentem – atmosfera w Wieży Błaznów była bardzo napięta. Wśród denerwującej i przygnębiającej zarazem ciszy pensjonariusze łowili uszami każdy dobiegający z góry, od strony drzwi, stuk czy zgrzyt, na każdy zaczęli wreszcie reagować objawami paniki i nerwowego załamania. Mikołaj Koppirnig zaszył się w kąt. Institor zaczął płakać, skulony na barłogu w pozycji płodu. Bonawentura siedział nieruchomo, tępo przed się zapatrzony. Tomasz Alfa dygotał, zagrzebany w słomę. Kameduła modlił się cicho z twarzą zwróconą do muru.
– Widzicie? – wybuchnął wreszcie Urban Horn. – Widzicie, jak to działa? Co oni z nami robią? Spójrzcie tylko na nich!
– Dziwisz się? – zmrużył oczy Szarlej. – Połóż rękę na sercu, Horn, i powiedz, że się im dziwisz.
– Dostrzegam bezsens. To, co tu się dzieje, to wynik zaplanowanej, precyzyjnie przygotowanej akcji. Śledztw jeszcze nie wszczęto, nic się jeszcze nie dzieje, a Inkwizycja już złamała morale tych ludzi, doprowadziła ich na skraj psychicznej degrengolady, zamieniła w zwierzęta, kulące się na trzask bata.
– Powtarzam: dziwisz się?
– Dziwię. Bo trzeba walczyć. Nie poddawać się. I nie załamywać.
Szarlej wilczo wyszczerzył zęby.
– Pokażesz nam, mam nadzieję, jak się to robi. Gdy czas przyjdzie. Dasz przykład.
Urban Horn milczał długo.
– Nie jestem bohaterem – oświadczył wreszcie. – Nie wiem, co będzie, gdy mnie podciągną, gdy zaczną dokręcać śruby i wbijać kliny. Gdy wyjmą z ognia żelaza. Tego nie wiem i nie mogę przewidzieć. Ale jedno wiem: nie pomoże mi zrobienie z siebie szmaty, płacze, spazmy ani błagania o litość. Z braćmi inkwizytorami trzeba ostro.
– Oho!
– Tak właśnie. Zbyt przywykli do tego, że ludzie dygoczą przed nimi ze strachu i srają po nogach na sam ich widok. Wszechmocni panowie życia i śmierci, podoba im się władza, upaja terror i siany postrach. A kim naprawdę są? Zera, kundle z dominikańskiej psiarni, półanalfabeci, zabobonne nieuki, zboczeńcy i tchórze. Tak, tak, nie kręć głową, Szarleju, to normalna rzecz u satrapów, tyranów i katów, są to tchórze, to ich tchórzostwo, połączone z wszechwładzą, wyzwala w nich bestialstwo, a uległość i bezbronność ofiar jeszcze to potęguje. I tak jest w przypadku inkwizytorów. Pod ich budzącymi przerażenie kapturami kryją się zwykli tchórze. I nie wolno płaszczyć się przed nimi i wyć o litość, bo owocuje to z ich strony jeszcze większym bestialstwem i okrucieństwem. Im trzeba hardo do oczu! Chociaż, powiadam, ratunku to nie przyniesie, ale można przynajmniej ich postraszyć, zachwiać ich pozorowaną pewnością siebie. Można im przypomnieć Konrada z Marburga!