– Jestem – perorował wzmiankowany – a raczej byłem przeorem u świętego Klemensa na Starym Mieście praskim. Item, mistrzem Uniwersytetu Karola. Ninie zaś, jak widzicie, jestem wygnańcem na cudzej łasce i cudzym chlebie. Mój klasztor splądrowano, zaś w akademii, jak łacno zgadnąć możecie, nie po drodze mi było z apostatami i łotrami pokroju Jana Przybrania, Krystiana z Prachatic i Jakubka ze Strzybra, oby ich Bóg pokarał…
– Mamy tu – wpadł w słowo Kantner, łowiąc okiem Reynevana – jednego studenta z Pragi. Scholarus academiae pragensis, artium baccalaureus.
– Radziłbym w takim razie – oczy dominikanina błysnęły znad łyżki – uważne na niego mieć baczenie. Daleki jestem od rzucania oskarżeń, ale herezja jest jak sadza, jak smoła. Jak łajno! Kto się w pobliżu kręci, ten musi się powalać.
Reynevan szybko spuścił głowę, czując, jak znowu kraśnieją mu uszy i krew bije na jagody.
– Gdzież tam – zaśmiał się książę – naszemu scholarowi do herezji. Toć on z porządnej rodziny, na księdza i medyka się w praskiej uczelni szkoli. Prawym, Reinmarze?
– Za pozwoleniem łaski – Reynevan przełknął – już się w Pradze nie szkolę. Za radą brata porzuciłem Karolinum w roku dziewiętnastym, niedługo po świętych Abdonie i Senie… Znaczy, zaraz po defenes… No, wiecie, kiedy. Teraz myślę, że może do Krakowa po naukę spróbuję… Albo do Lipska, dokąd większość praskich mistrzów uszła… Do Czech nie wrócę. Dopokąd trwają niepokoje.
– Niepokoje! – z ust podnieconego Czecha wyleciało i osiadło na szkaplerzu kilka pasemek kapusty. – Ładne słówko, zaiste! Wy tu, w spokojnym kraju, nawet przedstawić sobie nie możecie, co w Czechach herezja wyrabia, jakich potworności nieszczęsny kraj ten jest widownią. Podjudzony przez kacerzy, wiklefistów, waldensów i inne sługi szatana motłoch zwrócił swą bezmyślną złość przeciw wierze i Kościołowi. W Czechach niszczy się Boga i pali Jego świątynie. Morduje się sługi boże!
– Wieści dochodzą – potwierdził, oblizując palce, Melchior Barfuss, wikariusz biskupa lubuskiego – rzeczywiście straszne. Wierzyć się nie chce…
– A mus wierzyć! – krzyknął jeszcze głośniej Jan Nejedly. – Bo żadna wieść przesadzoną nie jest!
Piwo z jego kubka prysnęło, Agnieszka Kantnerówna cofnęła się odruchowo, zasłaniając, jak tarczą, udkiem kapłona.
– Chcecie przykładów? Służę niemi! Masakry zakonników w Czeskim Brodzie i Pomuku, pomordowani cystersi w Zbrasławiu, Velehradzie i Mnichowym Hradiszczu, pomordowani dominikanie w Pisku, benedyktyni w Kladrubach i Postoloprtach, pomordowane niewinne premonstratki w Chotieszowie, pomordowani kapłani w Czeskim Brodzie i Jaromierzu, ograbione i spalone klasztory w Kolinie, Milevsku i Zlatej Korunie, zbezczeszczone ołtarze i wizerunki świętych w Brzevnowie i Vodnianach… A co wyczyniał Żiżka, ten pies wściekły, ten antychryst i diabli pomiot? Krwawe rzezie w Chomutowie i Prachaticach, czterdziestu księży żywcem spalonych w Beruniu, spalone klasztory w Sazavie i Vilemowie, świętokradztwa, jakich nie dopuściłby się Turek, ohydne zbrodnie i okrucieństwa, bestialstwa, na widok których zadrżałby Saracen! O, zaprawdę, Boże, dokądże nie będziesz sądził i wymierzał za krew naszą kary?
Ciszę, w której słychać było tylko szmer modlitwy oleśnickiego kapelana, przerwał głęboki i dźwięczny głos smagłolicego i barczystego rycerza, gościa księcia Konrada Kantnera.
– Nie musiało tak być.
– Słucham? – uniósł głowę dominikanin. – Co chcecie przez to rzec, panie?
– Można było tego wszystkiego z łatwością uniknąć. Wystarczyło nie palić Jana Husa w Konstancji.
– Wyście – zmrużył oczy Czech – już tam, wtedy, bronili kacerza, krzyczeli, protestowali, petycje składali, wiem to. A nieprawiście wtedy byli i teraz jesteście. Herezja pleni się jak kąkol, a każe Pismo Święte chwast spalać ogniem. Nakazują bulle papieskie…
– Zostawcie bulle – uciął smagłolicy – na soborowe dysputy, śmiesznie brzmią w karczmie przytaczane. A w Konstancji rację miałem, możecie gadać, co chcecie. Luksemburczyk królewskim słowem i listem żelaznym gwarantował Husowi bezpieczeństwo. Słowo i przysięgę złamał, plamiąc tym honor monarszy i rycerski. Na to patrzeć spokojnie nie mogłem. I nie chciałem.
– Przysięga rycerska – zawarczał Jan Nejedly – ma być składana w służbie Bogu, zajedno, kto przysięga, giermek czy król. Nazywacie boską służbą dotrzymywanie przysięgi i słowa kacerzowi? Zwiecie to honorem? Ja to zwę grzechem.
– Ja, jeśli daję, daję słowo rycerskie w obliczu Boga. Dlatego dotrzymuję go nawet Turkom.
– Turkom dotrzymywać można. Heretykom nie wolno.
– Iście – rzekł bardzo poważnie Maciej Korzbok, oficjał poznański. – Maur albo Turczyn tkwi w pogaństwie przez ciemnotę i dzikość. Może być nawrócony. Odszczepieniec zaś i syzmatyk od wiary i Kościoła się odwraca, szydzi z nich, bluźni. Dlatego też stokroć bardziej Bogu jest ohydny. I każdy sposób walki z herezją jest dobry. Toż przecie nikt, kto na wilka idzie albo na psa wściekłego, nie będzie, jeśli przy zdrowych jest zmysłach, o honorze i słowie rycerskim rozprawiał! Na heretyka wszystko się godzi.
– W Krakowie – gość Kantnera zwrócił ku niemu ogorzałą twarz – kanonik Jan Elgot, gdy trzeba usidlić kacerza, za nic ma tajemnicę spowiedzi. Biskup Andrzej Łaskarz, któremu służycie, zaleca to samo księżom diecezji poznańskiej. Wszystko się godzi. Zaiste.
– Nie kryjecie, panie, swych sympatii – rzekł kwaśno Jan Nejedly z Vysoke. – Ja moich też więc krył nie będę. I powtórzę: Hus był kacerz i na stos pójść musiał. Król rzymski, węgierski i czeski słusznie postąpił, słowa danego czeskiemu heretykowi nie dotrzymując.
– I za to – odparował smagłolicy – tak go teraz Czesi kochają. Z tego to powodu uciekał spod Wyszehradu z czeską koroną pod pachą. I teraz króluje Czechom, ale w Budzie, bo na Hradczany nieprędko go wpuszczą.
– Drwić z króla Zygmunta sobie pozwalacie – zauważył Melchior Barfuss. – A przecie mu służycie.
– Właśnie dlatego.
– A może dla czego innego? – zgrzytnął zjadliwie Czech. – Wyście się przecie, rycerzu, pod Tannenbergiem bili przeciwko szpitalnikom Panny Marii po stronie Polaków. Po stronie Jagiełły. Króla neofity, który herezji czeskiej jawnym jest autorem i ucho chętnie ku schizmatykom i wiklefistom skłania. Synowiec Jagiełły, apostata Korybutowicz, w najlepsze przecie panoszy się w Pradze, polscy rycerze w Czechach mordują katolików i rabują klasztory. I choć Jagiełło udaje, że to bez jego woli i zgody, to przecie sam z wojskiem jakoś przeciw kacerzom nie rusza! A gdyby ruszył, gdyby się z królem Zygmuntem w krucjacie sprzymierzył, w mig jeden byłoby po husytach! Czemu tedy Jagiełło tego nie czyni?
– Właśnie – smagłolicy znowu się uśmiechnął, a był to uśmieszek wielce znaczący. – Czemu? Ciekawe.
Konrad Kantner chrząknął głośno. Barfuss udał, że interesuje go wyłącznie kapusta z grochem. Maciej Korzbok zagryzł wargi, pokiwał głową z ponurą miną.
– Co prawda – przyznał – to prawda. Król rzymski nie raz pokazał, że przyjacielem Korony polskiej nie jest. Zaprawdę, do walki w obronie wiary każdy Wielkopolanin, za nich bowiem ręczyć mogę, ochotnie stanie. Ale tylko wtedy, jeśli Luksemburczyk da gwarancję, że jeśli my na południe ruszym, to ani Krzyżacy, ani Brandenbury na nas z najazdem nie wpadną. A jak ma taką gwarancję dać, jeśli wraz z onymi rozbiór Polski knowa? Nie mam racji, książę Konradzie?