– Samson jest oszustem – uciął demeryt. – Sympatycznym, niegłupim, miłym towarzyszem. Ale oszustem i szarlatanem. Jak większość tych, którzy powołują się na czary i czarodziejstwo. To zresztą nie ma znaczenia. Reinmarze, ja nie wątpię w magię. Widziałem dość, by nie wątpić. Toteż nie w magię wątpię, ale w ciebie. Widziałem, jak lewitujesz i znajdujesz drogi, bo jeśli o latającą ławkę idzie, to na nią wsadził cię niezawodnie von Sagar, sam byś nie polatał. Ale do prawdziwego zaklinacza demonów, chłopczyno, to tobie daleko. Przecież sam musisz to wiedzieć. Sam musisz rozumieć, że na nic tu nabazgrane przez kretyna hieroglify, pentagramy i hokusy-pokusy. I ów pożal się Boże amulet, obesrany jarmarczny rupieć. Sam musisz być tego wszystkiego świadom. Dlatego nie obrażaj, powtarzam, ani mojej, ani własnej inteligencji.
– Ja nie mam wyjścia – zacisnął zęby Reynevan. – Muszę spróbować. To dla mnie jedyna szansa.
Szarlej wzruszył ramionami i uniósł oczy.
Occultum Circulosa przedstawiało się, Reynevan musiał to przyznać, gorzej niż żałośnie. Było brudne, a wszystkie magiczne księgi żądały sanktuariów idealnie, sterylnie wręcz czystych. Krąg Goetyjski na ścianie wykreślony był niezbyt równo, a reguły Sacra Goetia podkreślały wagę precyzji rysunku. Prawidłowości wpisanych w Krąg zaklęć Reynevan również nie do końca był pewien.
Sam ceremoniał ewokacji musiał odbyć się nie o północy, jak kazały grymuary, ale o świcie, o północy ciemność uniemożliwiała w wieży jakiekolwiek akcje. Nie mogło też być mowy o wymaganych rytuałem czarnych świecach – jak i o świecach w jakimkolwiek innym kolorze. Ze zrozumiałych powodów wariatom w Narrenturmie nie dawano świec, kaganków, lamp ani żadnych innych sposobności do wzniecenia pożaru.
W zasadzie, pomyślał gorzko, zabierając się do dzieła, w zgodzie z literą grymuarów jestem tylko w jednym względzie: chcący ewokować lub inwokować mag musi spełnić warunek odpowiednio długotrwałej wstrzemięźliwości od stosunków płciowych. Ja zaś już półtora miesiąca jestem w tym względzie absolutnym, choć i nie dobrowolnym abstynentem.
Szarlej i Horn przyglądali mu się z oddalenia, zachowując milczenie. Cicho był też Tomasz Alfa, głównie dlatego, że zagrożono mu mordobiciem, gdyby w jaki bądź sposób ciszę ośmielił się zakłócić.
Reynevan zakończył porządkowanie occultum, zakreślił wokół siebie magiczne koło. Odchrząknął, rozpostarł ręce.
– Ermites! – zaczął śpiewnie, wpatrzony w glify Kręgu Goetyjskiego. – Poncor! Pagór! Anitor!
Horn parsknął z cicha. Szarlej westchnął tylko.
– Aglon, Vaycheon, Stimulamaton! Ezphares, Olyaram, Irion!
– Mersilde! Ty, którego wzrok przenika otchłanie! Te adoro, et te inuoco!
Nic się nie działo.
– Esytion, Eryon, Onera! Mozm, Soter, Helomi! Reynevan oblizał spierzchnięte wargi. W miejscu, w którym jeszcze nieboszczyk Circulos trzykrotnie powtórzył napis: VENI MERSILDE, położył amulet z wężem, rybą i wpisanym w trójkąt słońcem.
– Ostrata! – rozpoczął zaklęcie aktywujące. – Terpandu!
– Ermas! – powtarzał, kłaniając się i modulując głos stosownie do wskazań Lemegetonu, Mniejszego Klucza Salomona. – Pericatur! Beleuros!
Szarlej zaklął, zwracając tym jego uwagę. Sam ledwie wierząc własnym oczom Reynevan zobaczył, jak naskrobane cegłą napisy w kręgu zaczynają gorzeć fosforyzującym światłem.
– Na pieczęć Basdathei! Mersilde! Ty, którego wzrok przenika otchłanie! Przybądź! Zabaoth! Escwerchie! Astrachios, Asach, Asarca!
Napisy kręgu paliły się coraz jaśniej, upiornym blaskiem oświetliły ścianę. Mury wieży zaczęły wyczuwalnie wibrować. Horn zaklął. Tomasz Alfa zaskowyczał. Jeden z debili zapłakał głośno, zaczął krzyczeć. Szarlej zerwał się jak sprężyna, doskoczył, krótkim ciosem pięści w skroń zwalił go na barłóg, uciszył.
– Bosmoletic, Jeysmy, Eth – Reynevan pochylił się, dotknął czołem środka pentagramu. Potem, wyprostowany, sięgnął po wyszlifowaną, wyostrzoną na kamieniu złamaną główkę hufnala. Mocnym pociągnięciem przeciął skórę na opuszku kciuka, dotknął krwawiącym palcem czoła. Nabrał powietrza, świadom, że dochodzi do momentu największego ryzyka i niebezpieczeństwa. Gdy krew popłynęła dostatecznie obficie, namalował nią w środku kręgu znak.
Tajemny, budzący grozę, zakazany znak Scirlin.
– Veni Mersilde! – krzyknął, czując, jak fundament Narrenturmu zaczyna trząść się i dygotać.
Tomasz Alfa zaskowyczał znowu, ścichł natychmiast, gdy Szarlej pokazał mu pięść. Wieża dygotała coraz wyraźniej.
– Taul! – ewokował Reynevan, gardłowo i chrapliwie, jak kazały grymuary. – Varf! Pan!
Krąg Goetyjski buchnął silniejszą jasnością, oświetlone przezeń miejsce na ścianie pomału przestawało być tylko plamą światła, zaczynało nabierać kształtów i konturów.
Konturów człowieka. Nie do końca człowieka. Ludzie nie miewali ani takich wielkich głów, ani takich długich rąk. Ani wielkich rogów, wyrastających z czoła sklepionego jak u wołu.
Wieża dygotała, debile wyli na różne głosy, wtórował im głośno Tomasz Alfa. Horn zerwał się.
– Dość tego! – wrzasnął, przekrzykując hałas. – Reynevan! Zatrzymaj to! Zatrzymaj, psiakrew, to diabelstwo! Zginiemy przez ciebie!
– Varf! Clemialh!
Dalsze słowa ewokacji uwięzły mu w gardle. Świetlista postać na ścianie była już na tyle wyraźna, by móc spojrzeć na niego dwojgiem wielkich wężowych oczu. Widząc, że postać nie ogranicza się do patrzenia, lecz i wyciąga ręce, Reynevan wrzasnął ze strachu. Zgroza sparaliżowała go.
– Seru… geath! – wybełkotał, świadom, że plącze. – Ariwh…
Szarlej doskoczył, chwycił go od tyłu za gardło, drugą dłonią zakneblował usta, odciągnął, bezwładnego ze strachu powlókł po słomie w najdalszy kąt, między debili. Tomasz Alfa uciekł na schody, przeraźliwym wrzaskiem wzywając pomocy. Horn zaś – widać było, że w zupełnej desperacji – porwał z podłogi kibel i chlusnął jego zawartością na wszystko: na occultum, na krąg, na pentagram i na wyłaniającą się ze ściany aparycję.
Ryk, który się rozległ, sprawił, że wszyscy zakryli uszy dłońmi i skurczyli się na klepisku. Nagle powiało okropnym wichrem, zaszalała kurzawa poderwanej słomy i kurzu, pył wdarł się do oczu, oślepił. Ogień na ścianie przygasł, stłumiony kłębami śmierdzącej pary, syczał, wreszcie zgasł zupełnie.
Nie był to jednak koniec. Bo nagle huknęło, huknęło straszliwie, ale nie od strony zasnutego cuchnącym dymem occultum, lecz z góry, ze szczytu schodów, od drzwi. Sypnął się gruz, istny grad ociosanych kamieni w białej chmurze tynku i zaprawy. Szarlej chwycił Reynevana i skoczył wraz z nim pod arkadę schodów. W samą porę. Na ich oczach spadająca z góry, obciążona zawiasem gruba decha z drzwi ugodziła jednego ze spanikowanych debili prosto w czaszkę, rozłupując ją jak jabłko.
W lawinie gruzu spadł z góry człowiek, z rękoma i nogami rozpostartymi w kształt krzyża.
Narrenturm wali się, przemknęło przez głowę Reynevana. Rozpada się w gruzy turris fulgurata, wieża trafiona piorunem. Biedny śmieszny błazen spada z rozlatującej się w złomy Wieży Błaznów, leci w dół, ku zagładzie. Ja jestem tym błaznem, spadam, lecę w otchłań, na dno. Zagłada, chaos i destrukcja, winnym których jestem ja sam. Błazen i szaleniec, wywołałem demona, otwarłem wrota piekieł. Czuję smród piekielnej siarki…