– To proch… – odgadł jego myśl skurczony obok Szarlej. – Ktoś prochem wysadził drzwi… Reinmarze… Ktoś…
– Ktoś nas uwalnia! – krzyknął, gramoląc się z gruzowiska, Horn. – To ratunek! To nasi! Hosanna!
– Hej, chlapy! – krzyknął ktoś z góry, od strony wysadzonych drzwi, skąd biła już jasność dnia i mroźne, świeże powietrze. – Wychodzić! Jesteście wolni!
– Hosanna! – powtórzył Horn. – Szarleju, Reinmarze! Wychodzimy, żywo! To nasi! Czesi! Jesteśmy wolni! Dalej, żywo, na schody!
Sam pobiegł pierwszy, nie czekając. Szarlej pobiegł za nim. Reynevan rzucił okiem na wygasłe, wciąż jeszcze parujące occultum, na skulonych w słomie debili. Pospieszył na schody, po drodze przestępując nad zwłokami Tomasza Alfy, któremu rozbijająca drzwi eksplozja przyniosła nie wolność, lecz śmierć.
– Hosanna! – na górze Urban Horn witał już oswobodzicieli. – Hosanna, bratrzy! Witaj, Halada! Na Boga, Raabe! Tybald Raabe! To ty?
– Horn? – zdziwił się Tybald Raabe. – Ty tutaj? Ty żyjesz?
– Chryste, pewnie! Jak to więc? Więc to nie z mojego powodu…
– Nie z twojego – wtrącił nazwany Halada Czech z wielkim czerwonym kielichem na piersi. – Radem, Horn, cię widzieć całym, ano. A i kneź Ambroż się uraduje… Ale napadliśmy na Frankenstein z drugiego powodu. Dla nich.
– Dla nich?
– Dla nich – potwierdził, przepychając się przez zbrojnych Czechów, olbrzym w pikowanej przeszywanicy, czyniącej go jeszcze większym. – Szarleju. Reinniarze. Witajcie.
– Samsonie… – Reynevan poczuł, jak wzruszenie ściska mu gardło. – Samsonie… Przyjacielu! Nie zapomniałeś o nas…
– A bo to – uśmiechnął się szeroko Samson Miodek – da się zapomnieć? O takich dwóch jak wy dwaj?
Rozdział dwudziesty dziewiąty
w którym bohaterowie wyswobodzeni z Narrenturmu są wolni – ale, jak się okazuje, nie całkiem. Biorą udział w wydarzeniach historycznych, dokładniej: w puszczaniu z dymem kilku wsi i miasteczek. Potem Samson ratuje to, co można, potem dzieją się różne rzeczy, aż wreszcie na koniec bohaterowie odchodzą. Droga ich, by użyć metafory poety, wiedzie in parte ove non eche luca.
Leżący na dachach śnieg zakłuł w oczy oślepiającą bielą. Reynevan zachwiał się, gdyby nie ramię Samsona, byłby jak nic spadł ze schodów. Od strony hospicjum dobiegał wrzask i huk wystrzałów. Jęczał boleśnie dzwon kościoła szpitalnego, biły tez na alarm dzwony wszystkich świątyń Fr ankensteinu.
– Prędzej! – krzyknął Halada. – Ku bramie! I kryj się! Strzelają!
Strzelali. Bełt z kuszy świsnął im nad głowami, rozłupał deskę. Kuląc się, zbiegli na podwórze. Reynevan potknął się, upadł na kolano w błoto zmieszane z krwią. W okolicach bramy i przy szpitalu leżeli zabici – kilku bożogrobców w habitach, kilku pachołków, kilku żołnierzy Inkwizycji, pozostawionych widać przez Grzegorza Hejncze.
– Prędzej! – ponaglił Tybald Raabe. – Do koni!
– Tutaj! – wrył przy nich wierzchowca Czech w zbroi, z pochodnią w ręku, osmolony i okopcony jak diabeł. – Żywo, żywo!
Zamachnął się, cisnął pochodnię na strzechę szopy. Pochodnia stoczyła się po mokrej słomie, zasyczała w błocie. Czech zaklął.
Zaleciało dymem i pożarem, ponad dachy stajni wystrzelił płomień, kilku Czechów wywodziło stamtąd tupiące konie. Znowu huknęły strzały, rozbrzmiał wrzask, łomot, walczono, jak można się było domyślić, przy szpitalnym kościele, z kościoła właśnie, z okienek wieży i z okien chóru strzelano z kusz i hakownic, biorąc na cel wszystko, co się ruszało.
U wejścia do płonącego budynku medicinarium leżał oparty o mur bożogrobiec. Był to brat Trankwilus. Mokry habit tlił się na nim i parował. Mnich oburącz trzymał się za brzuch, spomiędzy palców obficie lała się krew. Oczy miał otwarte, patrzył wprost przed siebie, ale widzieć nie widział już chyba niczego.
– Dobić – wskazał na niego Halada.
– Nie! – cienki krzyk Reynevana powstrzymał husytów. – Nie! Zostawcie go!
– On kona… – dodał ciszej, widząc groźne i wściekłe spojrzenia. – Pozwólcie mu umrzeć w pokoju.
– Tym bardziej – zawołał osmolony jeździec – że czas nagli, nie ma co trwonić go na półtrupa! Dalej, dalej, na koń!
Reynevan, wciąż jak w półśnie czy w transie, wskoczył na siodło podanego mu konia. Jadący obok Szarlej trącił go kolanem.
Przed sobą miał szerokie bary Samsona, z drugiego boku Urbana Horna.
– Uważaj – syknął do niego Horn właśnie – za kim się ujmujesz. To są Sierotki z Hradca Kralove, Z nimi nie ma żartów…
– To był brat Trankwilus…
– Wiem, kto to był.
Wypadli za bramę, prosto w dym. Płonął i buchał płomieniami szpitalny młyn i szopy wokół niego. W mieście nadal biły dzwony, na murach roiło się od ludzi.
Dołączyli do nich następni konni, prowadzeni przez wąsacza w cuir-boulli i kolczym kapturze.
– Tam – wąsacz wskazał na kościół – już drzwi do kruchty niemal wyrąbane! A byłoby co złupić! Bracie Brazda! Jeszcze trzy pacierze i byłoby po wszystkim!
– Jeszcze dwa pacierze – nazwany Brazda osmolony wskazał na mury miejskie – a tamci doliczą się wreszcie, ilu nas naprawdę jest. Wtedy wyjdą i w równie krótkim czasie zrobią z nami koniec. W konie, bracie Velku!
Runęli w galop, rozbryzgując błoto i topniejący śnieg. Reynevan oprzytomniał już na tyle, by móc policzyć Czechów – i wyszło mu, że zaatakowali Frankenstein we dwudziestu. Nie wiedział, czy bardziej podziwiać brawurę i efronterię, czy dziwić się rozmiarom poczynionych przez taką garstkę zniszczeń – oprócz zabudowań hospicjum i szpitalnego młyna ogień trawił budy farbiarzy na brzegach Budzówki, płonęły też szopy przy moście i stodoły na przedbramiu, u samej niemal Bramy Kłodzkiej.
– Do zobaczenia! – nazwany Velkiem wąsacz w cuir-boulli odwrócił się, pogroził pięścią zebranym na murach mieszczanom. – Do zobaczenia, papieżnicy! Jeszcze tu wrócimy!
Z murów odpowiedziała palba i wrzask. Wrzask bardzo bojowy i odważny – obywatele grodu też zdążyli już policzyć husytów.
Gnali na złamanie karku, zupełnie nie szczędząc wierzchowców. Choć wyglądało to na zupełną głupotę, było, jak się okazało, częścią planu. Pokonawszy w imponującym tempie dystans blisko półtorej mili, dojechali w pokryte śniegiem Góry Sowie, za Srebrną Górę, gdzie w leśnym jarze czekało na nich pięciu młodych husytów i zmiana koni. Dla byłych więźniów Narrenturmu znalazł się przyodziewek i ekwipunek. Znalazło się też trochę czasu -między innymi na rozmowę.
– Samsonie? Jak nas odnalazłeś?
– Nie było to proste – olbrzym dociągnął popręg. – Po aresztowaniu zniknęliście jak sen. Próbowałem się dowiadywać, ale nadaremno, nikt nie chciał ze mną rozmawiać. Nie wiedzieć czemu. Szczęściem, jeśli ze mną gadać nie chcieli, robili to przy mnie, moją obecnością mało się krępując. Z jednych plotek wynikało, że zabrano was do Świdnicy, z innych, że do Wrocławia. Wówczas napatoczył się pan Tybald Raabe, znajomy z Kromolina. Trochę potrwało, nim zdołaliśmy się dogadać, z początku brał mnie, ha, za upośledzonego umysłowo. Półgłówka, znaczy.
– Dalibyście pokój, panie Samsonie – rzekł z lekkim wyrzutem goliard. – Już tę kwestię dyskutowaliśmy, po co wracać. A że wyglądacie, z przeproszeniem, jak…
– Wszyscy wiemy – przerwał zimno skracający obok puśliska Szarlej – jak Samson wygląda. Słuchamy, co było dalej.