– Pan Tybald Raabe – głupkowate usta Samsona skrzywił uśmiech – nie wyszedł poza stereotyp. Z jednej strony lekceważąco odmawiał rozmowy, z drugiej lekceważył moją przytomność tak dalece, że rozmawiał przy mnie. Z różnymi ludźmi i o różnych sprawach. Szybko zorientowałem się, kim jest pan Tybald Raabe. I dałem mu do zrozumienia, że wiem. I ile wiem.
– Tak było, paniczu – goliard pokraśniał, zakłopotany.
– Oj, obleciał mnie wtedy strach… Ale rzecz się prędko… wyjaśniła…
– Wyjaśniło się – przerwał spokojnie Samson – że pan Tybald ma znajomości. Wśród husytów z Hradca Kralove. Dla nich bowiem, jak się zapewne już domyślacie, pracuje jako wywiadowca i emisariusz.
– Cóż za zbieg okoliczności – Szarlej wyszczerzył zęby.
– I jakiż urodzaj na…
– Szarleju – uciął zza swego konia Urban Horn. – Nie drąż tematu. Dobrze?
– Ależ dobrze, dobrze. Mów dalej, Samsonie. Skąd wiedziałeś, gdzie nas szukać?
– A to rzecz ciekawa. Kilka dni temu, w oberży pod Broumovem, podszedł do mnie młodzieniec. Dziwny nieco. W sposób oczywisty wiedział, kim jestem. Niestety, z początku nie potrafił wydukać nic poza zdaniem, cytuję, „ażebyś z zaniknięcia wypuścił jeńców, z więzienia tych, co mieszkają w ciemności”.
– Izajasz! – zdumiał się Reynevan.
– Owszem. Ustęp czterdziesty drugi, wers siódmy.
– Nie w tym rzecz. On się tak nazywał… Tak go nazywaliśmy… I on wskazał wam… Wieżę Błaznów?
– Nie powiem, by mnie to bardzo zdziwiło.
– I wówczas – rzekł po chwili Szarlej, z naciskiem i znacząco – husyci z Hradca śmiałym zagonem wdarli się w ziemię kłodzką, aż pod odległy o sześć mil od granicy Frankenstein, podpalili pół podgrodzia, zdobyli hospicjum bożogrobców i Narrenturm. A wszystko to, jeśli dobrze zrozumiałem, tylko dla nas dwu. Dla mnie i dla Reynevana. Naprawdę, panie Tybaldzie Raabe, nie wiem, jak dziękować.
– Powody – chrząknął goliard – wnet się wyjaśnią. Cierpliwości, panie.
– Cierpliwość nie należy do mych największych cnót.
– Przyjdzie wam więc nad ową cnotą nieco popracować – powiedział zimno Czech zwany Brazdą, dowódca oddziału, który podjechał i wstrzymał konia obok nich. – Powody, dla których wyciągnęliśmy was z jamy, wyjaśnią się, gdy czas przyjdzie. Nie wcześniej.
Brazdą, jak większość Czechów w oddziale, nosił na piersi wycięty z czerwonego sukna kielich. Ale jako jedyny przypiął husyckie godło wprost na widoczny na wapenroku herb – czarne skrzyżowane ostrzewie w polu złotym.
– Jestem Brazdą z Klinsztejna, z rodu Ronoviców – potwierdził domysły. – A teraz koniec rozhoworów, dalej w drogę. Czas nagli. A to wraże terytorium!
– Niebezpiecznie tu, fakt – zgodził się kpiąco Szarlej – nosić kielich na piersi.
– Przeciwnie – odparł Brazdą z Klinsztejna. – Taki znak chroni i broni.
– Doprawdy?
– Będzie okazja, sami zobaczycie.
Okazja zdarzyła się nawet szybko.
Na świeżych rumakach oddział rychło pokonał Przełęcz Srebrną, za nią, w okolicach wsi Ebersdorf, wpakowali się wprost na zbrojny poczet, złożony z ciężkozbrojnych i strzelczych. Poczet liczył co najmniej trzydziestu ludzi, a jechał pod czerwoną chorągwią ozdobioną baranią głową, herbem Haugwitzów.
I faktycznie, Brazda z Klinsztejna miał absolutną rację. Haugwitz i jego ludzie wytrwali w miejscu tylko do momentu, gdy rozpoznali, z kim mają sprawę. Potem rycerze i kusznicy zawrócili konie i uciekli cwałem, takim, że błoto gęsto pryskało spod kopyt.
– I co powiecie – Brazda odwrócił się do Szarleja – na znak Kielicha? Nieźle działa, nieprawdaż?
Nie można było polemizować.
Cwałowali, wciąż zmuszając konie do wielkiego wysiłku. Łykali w pędzie płatki śniegu, który zaczął padać.
Reynevan pewien był, że jadą do Czech, że zaraz po zjeździe w dolinę Ścinawki skręcą i pojadą w górę rzeki, ku granicy, drogą wiodącą wprost do Broumova. Zdziwił się, gdy oddział galopem pomknął przez obniżenie w kierunku siniejących na południowym zachodzie Gór Stołowych. Nie on jeden się zdziwił.
– Dokąd jedziemy? – przekrzyczał pęd i śnieg Urban Horn. – Hej! Halada! Panie Brazda!
– Radków! – odkrzyknął krótko Halada.
– Po co?
– Ambroż!
Radków, którego Reynevan nie znał, bo tu nie bywał, okazał się całkiem sympatycznym miasteczkiem, malowniczo rozpostartym u podnóża zjeżonych lasami gór. Nad pierścieniem muru wznosiły się czerwone dachy, ponad nie strzelała w niebo smukła wieża kościoła. Widok byłby nastrajał, gdyby nie fakt, że nad miasteczkiem wznosiła się potężna chmura dymu.
Radków był obiektem najazdu.
Zgromadzona pod Radkowem armia liczyła dobry tysiąc wojowników, przede wszystkim piechoty, głównie, jak dało się widzieć, uzbrojonej we wszelkiego typu broń drzewcową – od prostych dzid po skomplikowanego systemu gizarmy.
Co najmniej połowa wojska wyposażona była w kusze i broń palną. Była i artyleria – na wprost miejskiej bramy ustawiono średnich rozmiarów bombardę, skrytą za podnoszonym zatarasem, a w łukach pomiędzy pawężami stały taraśnice i hufnice.
Armia, choć wyglądała groźnie, stała jak zastygła, jak zaklęta, w ciszy i bezruchu. Całość nieodparcie nasuwała skojarzenia z malowidłem, z tableau – jedynym ruchomym akcentem były bowiem krążące po szarym niebie czarne punkty wron. I kłębiąca się nad miastem chmura dymu, tu i ówdzie przetykana już czerwonymi jęzorami płomieni.
Wjechali kłusem pomiędzy wozy. Reynevan po raz pierwszy widział z bliska słynne bojowe wozy husyckie, przyglądał się im z zainteresowaniem, podziwiając sprytną konstrukcję zbitych z grubych desek opuszczanych nadburć, które, w razie potrzeby podniesione, zamieniały wehikuł w prawdziwy bastion.
Rozpoznano ich.
– Pan Brazda – powitał cierpko Czech w półpancerzu i futrzanej czapie, z obowiązkowym wśród wyższych szarż czerwonym kielichem na piersi. – Urodzony pan rycerz Brazda raczył wreszcie przybyć wraz z elitą swej szlachetnej konnicy. Cóż, lepiej późno niż wcale.
– Nie sądziłem – wzruszył ramionami Brazda z Klinsztejna – że tak gracko wam tu pójdzie. Już po wszystkim? Poddali się?
– A jak myślisz? Pewnie, że się poddali, kto i czym miał się tu bronić? Wystarczyło zapalić parę strzech, a z miejsca zaczęli paktować. Teraz gaszą pożary, a wielebny Ambroż właśnie przyjmuje ich poselstwo. Dlatego musicie zaczekać.
– Mus to mus. Zsiadać, chłopy.
W pobliże sztabu husyckiej armii udali się już pieszo, niewielką grupą, z Czechów byli w niej tylko Brazda, Halada i wąsacz, Velek Chrasticky. Towarzyszyli także, rzecz jasna, Urban Horn i Tybald Raabe.
Przybyli na sam koniec rokowań. Radkowskie poselstwo właśnie odchodziło, bladzi i bardzo wystraszeni mieszczanie wycofywali się, oglądając z lękiem i mnąc w dłoniach czapki. Z ich min należało wnioskować, że wiele nie utargowali.
– Będzie zwykłość – ocenił z cicha Czech w futrzanej czapie. – Baby i dzieci wychodzą wolno choćby zaraz. Chłopy, by wyjść, muszą się okupić. I zapłacić okup za miasto, które inaczej idzie z dymem. Nadto…
– Muszą być wydani wszyscy papistowscy księża – dokończył Brazda, też mający widać praktykę. – I wszyscy zbiegowie z Czech. Ha, wychodzi na to, że wcale nie musiałem się spieszyć. Wyjście bab i zbieranie okupu zajmie czas jakiś. Nie wyruszymy stąd tak szybko.
– Chodźcie przed Ambroża.
Reynevan pamiętał rozmowy, jakie o byłym proboszczu z Hradca Kralove wiedli Szarlej i Horn. Pamiętał, że określali go mianem fanatyka, ekstremisty i radykała, wyróżniającego się fanatyzmem i bezwzględnością nawet wśród najbardziej radykalnych i najbardziej sfanatyzowanych taborytów. Spodziewał się więc ujrzeć małego, chudego jak kij i ognistookiego trybuna, machającego rękami i wykrzykującego ociekające śliną i demagogią manifesty. Ujrzał natomiast postawnego i oszczędnego w ruchach mężczyznę w czarnym stroju przypominającym habit, ale krótszym, odsłaniającym wysokie buty. Mężczyzna nosił brodę szeroką jak łopata, sięgającą niemal pasa, u którego zwisał miecz. Mimo tego miecza husycki kapłan prezentował się raczej dobrodusznie. I jowialnie. Może sprawiały to wysokie wypukłe czoło, krzaczaste brwi i owa broda właśnie, dzięki którym Ambroż wyglądał trochę jak Bóg Ojciec na bizantyńskiej ikonie.