– Pan Brazda – powitał ich dość serdecznie. – Cóż, lepiej późno niż wcale. Ekspedycja, widzę, zakończona powodzeniem? Bez strat? Chwali się, chwali. A brat Urban Horn? Z jakiej chmury nam tu spadł?
– Z czarnej – odrzekł kwaśno Horn. – Dzięki za ratunek, bracie Ambrożu. Nie przyszedł ani o chwilkę za wcześnie.
– Radem, radem – kiwnął brodą Ambroż. – I inni radzi będą. Bośmy cię już opłakali, gdy się wieść rozniosła. Z biskupich pazurów wyrwać się trudno. Iście, snadniej myszy z kocich. Słowem, dobrze się stało… Chociaż i prawda to, żem nie po ciebie słał podjazd do Frankensteinu.
Skierował oczy na Reynevana, a Reynevan poczuł zimno między łopatkami. Kapłan milczał długo.
– Młody pan Reinmar z Bielawy – stwierdził wreszcie. – Rodzony brat Piotra z Bielawy, prawego chrześcijanina, który tyle dobrego uczynił dla sprawy Kielicha. I który za sprawę dał życie.
Reynevan skłonił się bez słowa. Ambroż odwrócił głowę, przez dłuższą chwilę wpatrywał się w Szarleja. Potrwało nieco, nim Szarlej pokornie spuścił oczy, a i tak dało się miarkować, że spuścił tylko przez dyplomację.
– Pan Szarlej – rzekł wreszcie hradecki proboszcz. – Który nie porzuca w potrzebie. Gdy Piotr z Bielawy zginął z ręki mściwych papieżników, pan Szarlej ratował jego brata, nie bacząc na niebezpieczeństwo, na jakie sam się wystawia. Zaiste, rzadki w dzisiejszych czasach przykład honoru. I przyjaźni. Bo wszak dobrze mówi stare czeskie przysłowie: v nouzi poznas pfitele.
– Zaś młody pan Reinmar – kontynuował Ambroż – jak słyszymy, dowód isty daje miłości braterskiej, w ślady brata idąc, jak on prawdziwą wyznając wiarę, dzielnie przeciwstawiając się rzymskim błędom i nieprawościom. Jak każdy wierzący i prawy człek, po stronie Kielicha się opowiada, a przekupny Rzym jak diabła odtrąca. Będzie wam to policzone. Już to wam jest zresztą policzone, Reinmarze i panie Szarleju. Gdy mi brat Tybald doniósł, że was piekielnicy w lochu pogrzebali, ni chwili się nie wahałem.
– Dzięki wielkie…
– To wam się należą dzięki. Bo za waszą to wszak sprawą pieniądze, za które biskup wrocławski, łotr i heretyk, chciał śmierć naszą kupić, naszej, dobrej posłużą sprawie. Wszak wydobędziecie je z ukrycia i oddacie nam, prawym chrześcijanom? Hę? Czyż nie tak?
– Pie… Pieniądze? Jakie pieniądze?
Szarlej westchnął cicho. Urban Horn zakaszlał. Tybald Raabe zachrząkał. Twarz Ambroża stężała.
– Kpa ze mnie robicie?
Reynevan i Szarlej przecząco pokręcili głowami, a z ich oczu wyzierała taka święta niewinność, że kapłan zmitygował się. Ale tylko trochę.
– Mam tedy rozumieć – wycedził – że to nie wy? Nie wy ograbi… Nie wy przeprowadziliście bojową akcję na poborcę podatków? Dla naszej sprawy? Ha. Znaczy, nie wy. Tedy ktoś będzie musiał się tu wytłumaczyć. Usprawiedliwić! Panie Raabe!
– Toć nie mówiłem… – bąknął goliard – że to właśnie oni i na pewno oni obrobili kolektora. Mówiłem, że to możliwe… Do prawdy podobne…
Ambroż wyprostował się. Oczy zapłonęły mu dziko, twarz w miejscach niezasłoniętych brodą nabiegła krwią niczym indycze podgardle. Przez moment hradecki proboszcz wyglądał nie jak Bóg Ojciec, lecz jak Zeus Gromowładny. Wszyscy skurczyli się w oczekiwaniu na piorun. Ale kapłan uspokoił się szybko.
– Mówiłeś – wycedził wreszcie – całkiem co inszego. Oj, omamiłeś mnie, bracie Tybaldzie, wprowadziłeś w błąd. Po to, bym posłał konnych na Frankenstein. Boś wiedział, że inaczej bym nie posłał!
– V nouzi – wtrącił z cicha Szarlej – poznaś pfitele. Ambroż zmierzył go wzrokiem, nic nie powiedział. Potem odwrócił się do Reynevana i goliarda.
– Wszystkich was, przyjaciele – warknął – powinienem kazać za koleją położyć na męki, jako że w całej tej aferze z kolektorem i jego pieniędzmi okrutnie mi cosik śmierdzi. A wy mi wszyscy na krętaczy, z przeproszeniem, patrzycie. Zaiste, powinienem dać was katu, wszystkich, jak tu stoicie.
– Ale – kapłan wpił oczy w Reynevana – przez pamięć Piotra z Bielawy nie uczynię tego. Trudno, odżałuję biskupie pieniądze, nie były mi widać przeznaczone. Ale z wami jestem kwita. Precz mi z oczu. Zabierajcie się stąd do wszystkich diabłów.
– Czcigodny bracie – Szarlej odchrząknął. – Pomijając nieporozumienia… Liczyliśmy…
– Na co? – parsknął w brodę Ambroż. – Że pozwolę wam przyłączyć się do nas? Że wezmę pod skrzydła? Że zabiorę bezpiecznie na czeską stronę, do Hradca? Nie, panie Szarleju. Więziła was Inkwizycja. Kto siedział, mógł zostać przekabacony. Krótko mówiąc, możecie być szpiclami.
– Obrażacie nas.
– Wolę was niż mój rozsądek.
– Bracie – napięcie rozładował, podchodząc, któryś z husyckich dowódców, sympatyczny grubasek o wyglądzie kwestarza lub wytwórcy wędlin. – Bracie Ambrożu…
– Co jest, bracie Hlusziczka?
– Mieszczanie złożyli okup. Wychodzą, jak było umówione. Wpierw baby z dziećmi.
– Brat Velek Chrasticky – skinął ręką Ambroż – bierze konnych i patroluje okolice miasta, by nikt się nie wymknął. Reszta za mną, wszyscy. Wszyscy, powiedziałem. Panu z Klinsztejna poruczam chwilowy dozór nad naszymi… gośćmi. Dalej, chodźmy!
Z bramy Radkowa, w samej rzeczy, wychodziła kolumna ludzi, z lękiem i ociąganiem wkraczając w najeżony ostrzami szpaler husytów. Ambroż i jego sztab zatrzymali się opodal, lustrowali wychodzących. Bardzo uważnie. Reynevan poczuł, jak podnoszą mu się włosy na karku. W przeczuciu czegoś strasznego.
– Bracie Ambrożu – spytał Hlusziczka. – Czy wygłosicie do nich kazanie?
– Do kogo? – kapłan wzruszył ramionami. – Do tej niemieckiej hołoty? Oni po naszemu nie rozumieją, a mnie się po ichniemu gadać nie chce, bo… Hola! Tam! Tam!
Jego oczy rozbłysły orlo i drapieżnie, twarz zastygła nagle..
– Tam! – ryknął, wskazując. – Tam! Łapaj!
Wskazywał okutaną opończą kobietę, niosącą dziecko. Dziecko wyrywało się i darło spazmatycznie. Zbrojni dopadli, roztrącili tłum drzewcami gizarm, wyciągnęli kobietę, zdarli opończę.
– To nie baba! To chłop w kieckę przebrany! Ksiądz! Papieżnik! Papieżnik!
– Dawać go tu!
Przywleczony i rzucony na kolana ksiądz dygotał ze strachu i z uporem spuszczał głowę. Do spojrzenia w twarz Ambrożowi zmuszono go więc siłą. Ale i wtedy zacisnął powieki, a usta poruszały mu się w cichej modlitwie.
– Proszę, proszę – Ambroż wziął się pod boki. – Jakie kochające parafianki. By ocalić swego księżulka, dały mu nie tylko babskie giezła, ale i niemowlaka. Cóż za poświęcenie. Ktoś ty taki, klecho?
Ksiądz jeszcze mocniej zacisnął powieki.
– To Mikołaj Megerlein – odezwał się jeden z towarzyszących husyckiemu sztabowi wieśniaków. – Proboszcz tutejszej fary.
Husyci zaszemrali. Ambroż pokraśniał, głośno wciągnął powietrze.
– Ojciec Megerlein – przemówił przeciągle. – A to dopiero. Cóż za szczęśliwy traf. Marzyliśmy o takim spotkaniu. Od czasu ostatniej biskupiej rejzy na Trutnovsko. Wiele sobie po takim spotkaniu obiecywaliśmy.