– Bracia! – wyprostował się. – Spójrzcie! Oto pies łańcuchowy kurwy babilońskiej! Zbrodnicze narzędzie w rękach wrocławskiego biskupa! Ten, który prześladował prawdziwą wiarę, wydawał dobrych chrześcijan na męki i kaźń! A pod Vizmburkiem własnymi rękami przelewał krew niewinną! Bóg oddał go w nasze ręce! Na nas zdał pokaranie zła i nieprawości!
– Słyszysz, przeklęty klecho? Morderco? Co to, zamykasz oczy na prawdę? Zamykasz uszy, jak wąż aspis z Biblii? Ha, wieprzu heretycki, ty pewnikiem nie znasz Pisma, nie czytałeś, ty masz za jedyną wyrocznię twego biskupa wszetecznika, twój sprzedajny Rzym i twego papieża antychrysta! I twoje bluźniercze pozłacane obrazy! To ja cię, świnio, zaraz nauczę słowa Bożego! Apokalipsa Janowa, czternaście, dziewięć: jeśli kto wielbi Bestię, i obraz jej, i bierze sobie jej znamię na czoło lub rękę, ten będzie pić wino zapalczywości Boga! I będzie katowany ogniem i siarką! Ogniem i siarką, papieżniku! Hej, sami tu! Brać go! I ogacić! Tak, jak czyniliśmy z mnichami w Beruniu i Prachaticach!
Proboszcza schwyciło kilku husytów. Zobaczył, co niosą inni i zaczął wrzeszczeć. Dostał trzonkiem siekiery w twarz, ucichł, zawisł w trzymających go rękach.
Samson szarpnął się, ale Szarlej i Horn chwycili go natychmiast. Widząc, że dwóch może być mało, Halada pospieszył im z pomocą.
– Milcz – syczał Szarlej. – Na Boga, milcz, Samsonie… Samson odwrócił głowę i spojrzał mu w oczy. Proboszcza Megerleina obłożono czterema snopkami
słomy. Po namyśle dołożono jeszcze dwa, tak że głowa duchownego całkiem skryła się w kłosach. Całość dokładnie i mocno obwiązano łańcuchem. I z kilku stron podpalono. Reynevan poczuł, że robi mu się niedobrze. Odwrócił się.
Słyszał dziki, nieludzki ryk, ale nie widział, jak ognista kukła biegnie, zataczając się, po płytkim śniegu przez szpaler husytów, odpychających ją oszczepami i halabardami. Jak pada wreszcie, tarzając się i rzucając wśród dymu i iskier.
Paląca się słoma nie wytwarza dostatecznej temperatury, by zabić człowieka. Ale wytwarza dostateczną, by człowieka zamienić w coś mało do człowieka podobnego. W coś, co ciska się w konwulsjach i nieludzko wyje, choć nie ma ust. Co trzeba wreszcie uciszyć litościwymi ciosami maczug i toporów.
Z tłumu radkowian zawodziły kobiety, płakały dzieci. Znowu powstał tam rozgardiasz, a po chwili przed oblicze Ambroża przywleczono i rzucono na kolana następnego księdza, chudziutkiego staruszka. Ten nie był przebrany. A dygotał jak liść. Ambroż schylił się nad nim.
– Jeszcze jeden? Kto zacz?
– Ojciec Straube – pospieszył z usłużnym wyjaśnieniem wieśniak donosiciel. – Proboszczował tu wcześniej. Przed Megerleinem…
– Aha. Znaczy, klechus emeritus. No, dziadu? Żywota doczesnego, jak widzę, dobiegasz. Nie czas pomyśleć o wiecznym? O odrzuceniu i wyparciu się papistowskich błędów i grzechów? Nie będziesz wszak zbawiony, gdy będziesz w nich trwał. Widziałeś, co zrobiono z twym konfratrem. Przyjmij Kielich, zaprzysiąż cztery artykuły. A będziesz wolny. Dzisiaj i na wieki.
– Panie! – wybełkotał staruszek, padając na kolana i składając ręce. – Panie dobry! Litości! Jakże tak? Zaprzeć się? Toż to moja wiara… Wszak… Piotr… Nim kur zapiał… Ja tak nie mogę… Boże, zmiłuj się… Nijak nie mogę!
– Rozumiem – kiwnął głową Ambroż. – Nie pochwalam, ale rozumiem. Cóż, Bóg patrzy na nas wszystkich. Bądźmy miłosierni. Bracie Hlusziczka!
– Tak jest!
– Bądźmy miłosierni. Bez cierpień.
– Rozkaz!
Hlusziczka podszedł do jednego z husytów, wziął od niego cep. A Reynevan po raz pierwszy w życiu zobaczył w akcji ten powszechnie już kojarzony z husytami instrument. Hlusziczka zawinął cepem, zakręcił nim i z całej siły palnął ojca Straubego w głowę. Pod uderzeniem żelaznego bijaka czaszka pękła jak garnek, bryznęły krew i mózg.
Reynevan poczuł, jak miękną mu kolana. Widział pobladłą twarz Samsona Miodka, widział, jak ręce Szarleja i Urbana Horna znowu zaciskają się na barkach olbrzyma.
Brazda z Klinsztejna nie odrywał oczu od tlących się i dymiących zwłok proboszcza Megerleina.
– Miegerlin – powiedział nagle, trąc podbródek. – Miegerlin. Nie Megerlein.
– Co?
– Klecha, który był z biskupem Konradem w rejzie na Trutnovsko, nazywał się Miegerlin. A ten tu był Megerlein.
– Znaczy?
– Znaczy, ten księżulo był niewinny.
– To nic – odezwał się nagle głucho Samson Miodek. – To nic takiego. Bóg niezawodnie to rozpozna. Jemu to zostawmy.
Ambroż odwrócił się gwałtownie, wpił w niego oczy, patrzył długo. Potem spojrzał na Reynevana i Szarleja.
– Błogosławieni ubodzy duchem – powiedział. – Anioł niekiedy mówi przez usta matołków. Ale miejcież na niego baczenie. Ktoś w końcu pomyśli, że głupol rozumie, co mówi. A będzie ten ktoś mniej ode mnie wyrozumiały, to źle się to skończy. Tak dla niego, jak i dla jego chlebodawców.
– A w ogóle – dodał – to przygłup ma rację. Bóg osądzi, oddzieli plewy od ziarna, a winnych od niewinnych. Zresztą żaden papistowski ksiądz niewinny nie jest. Każdy służalec Babilonu godzien jest kary. A ręka wiernego chrześcijanina…
Jego głos rósł, grzmiał coraz potężniej, wzbijał się nad głowy zbrojnych, wzlatywał, zdałoby się, nad dym, wciąż, mimo ugaszonych pożarów, kłębiący się nad miasteczkiem. Z którego, uiściwszy okup, wychodził już długi sznur uciekinierów.
– Ręka wiernego chrześcijanina nie może zadrżeć, gdy karze grzesznika! Albowiem rolą jest świat, dobrym nasieniem są synowie królestwa, chwastem zaś synowie Złego. Jak więc zbiera się chwast i spala ogniem, tak będzie przy końcu świata. Syn Człowieczy pośle aniołów swoich: ci zbiorą z Jego królestwa wszystkie zgorszenia i tych, którzy dopuszczają się nieprawości, i wrzucą ich w piec rozpalony; tam będzie płacz i zgrzytanie zębów.
Tłum husytów zaryczał i zawył, zalśniły wzniesione halabardy, zafalowały sudlice, widły i cepy.
– A dym ich katuszy – grzmiał Ambroż, wskazując na Radków. – Dym ich katuszy wieki wieków się wznosi i nie mają spoczynku we dnie i w nocy czciciele Bestii i jej obrazu!
Odwrócił się. Już spokojniejszy.
– A wy – rzekł do Reynevana i Szarleja – teraz macie okazję przekonać mnie co do waszych prawdziwych intencji. Widzieliście, co robimy z papieżnickim klechami. Zaręczam wam, że to fraszka w porównaniu z tym, co spotyka biskupich szpiegów. Dla takich nie mamy zmiłowania, nawet jeśli są rodzonymi braćmi Piotra z Bielawy.
Jakżeż więc? Nadal błagacie o pomoc, pragniecie do mnie dołączyć?
– Nie jesteśmy szpiegami – wybuchnął Reynevan. – Obelżywe są dla nas wasze podejrzenia! I wcale nie błagamy o waszą pomoc! Przeciwnie, to my możemy pomóc wam! Choćby przez pamięć mego brata, o którym dużo się tu mówi, ale pustymi zaiste słowy! Chcecie, proszę, udowodnię wam, że bliżej mi do was niż do biskupa wrocławskiego. Co powiecie na informację, ze szykuje się zdrada?! Spisek?! Zamachy na życie?! Wasze, między innymi…
Oczy Ambroża zwęziły się.
– Na moje? Między innymi? A między jakimi, jeśli wolno spytać?
– Wiem – Reynevan udawał, że nie widzi rozpaczliwych znaków i min Szarleja. – Wiem o spisku, mającym na celu zgładzenie przywódców Taboru. Śmierć ponieść mają: Bohusław ze Szwamberka, Jan Hviezda z Vicemilic…
Sztab Ambroża zaszumiał nagle. Kapłan nie spuszczał z Reynevana wzroku.
– Zaiste – rzekł wreszcie. – Ciekawa informacja. Iście, młody panie z Bielawy, wartyś, by zabrać cię do Hradca.