Reynevan sennie nieco kiwał się w siodle i co jakiś czas mówił, że rozumie, co było nieprawdą. Śnieg znowu zaczął padać, szybko zamieniając się w zamieć.
Za lasem, na rozdrożu, w bliskości spalonego Wojborza, stał kamienny krzyż pokutny, jedna z licznych na Śląsku pamiątek zbrodni i skruchy. Wczoraj, gdy palono Wojbórz, Reynevan nie zauważył krzyża. Był wieczór, zmrok, padał śnieg. Wielu rzeczy można było nie zauważyć.
Krzyż miał ramiona zakończone w kształt koniczynek. Obok niego stały dwa wozy, nie bojowe, lecz zwykłe, służące do transportu ładunków. Jeden mocno pochylony na bok, wsparty na piaście koła o zupełnie skruszonej obręczy. Czterech ludzi na próżno starało się unieść wóz, by dwóch innych mogło zdjąć połamane koło i założyć zapasowe.
– Pomóżcież! – zawołał jeden. – Bratrzy!
– Rozgrużcie wóz! – wrzasnął Halada. – Lekcej będzie!
– To nie ino koło – odkrzyknął woźnica. – Orczycę wyłamalim, zaprząc nie ma jak! Niech ta który skoczy w przód, zawróci jaki zaprzęg! Przeładujem dobro…
– Pal diabli dobro. Nie widzicie, jak śniegiem zamiata? Chcecie ostać?
– Żal dobytku! – A dupy ci nie żal? Pościg może za nami…
Głos zamarł Haladzie w gardle. Bo w złą, bardzo złą godzinę wymówił te słowa.
Zachrapały konie, z lasu wyłonił się szereg rycerzy w pełnych zbrojach. Było ich około trzydziestu, w większości joannitów.
Jechali stępa, równo, karnie, żaden z koni nie wysuwał nosa z szyku.
Z drugiej strony gościńca wyjechał spomiędzy drzew drugi oddział, równie silny. Pod chorągwią z baranią głową Haugwitzów. Zachodząc ławą, rycerze sprawnie odcięli Sierotkom drogę ucieczki.
– Przebijmy się! – wrzasnął jeden z młodszych jeźdźców. – Bracie Oldrzychu! Przebijmy się!
– Jak? – charknął Halada. – Przez kopie? Ponadziewają nas jak kurczaki. Z koni! I między wozy! Tanio skóry nie sprzedamy!
Nie było czasu do stracenia, osaczające ich rycerstwo ponaglało już konie do kłusa, joannici zatrzaskiwali już zasłony armetów, pochylali kopie. Husyci pozeskakiwali z koni, skryli się za wozami, poniektórzy nawet powłazili pod nie. Ci, dla których ukrycia nie starczyło, uklękli z napiętymi kuszami. Na wozach, jak się okazało, oprócz zrabowanych naczyń liturgicznych trafem iście szczęśliwym wieziono broń, w większości drzewcową. Czesi migiem rozdzielili między siebie halabardy, partyzany i gizarmy. Reynevanowi ktoś wetknął do ręki spisę z długim i cienkim jak szydło grotem.
– Gotuj się! – ryknął Halada. – Idą!
– Wpadliśmy w bezdenne gówno – Szarlej napiął i uzbroił kuszę. – A tyle sobie obiecywałem po Węgrzech. Taki miałem, kurwa, apetyt na prawdziwy bogracsgulyas.
– Bóg i Święty Jerzy!
Joannici i Haugwitzowi poderwali konie do szarży. I z wrzaskiem runęli na wozy.
– Teraz! – wrzasnął Halada. – Teraz! Pal! W nich! Szczęknęły cięciwy, grad bełtów załomotał o tarcze i zbroje. Runęło kilka koni, spadło kilku jeźdźców. Reszta zwaliła się na obrońców. Długie kopie dosięgły celów.
Trzask łamanych drzewc i wrzask ugodzonych wzbiły się pod niebiosy. Reynevana obryzgała krew, widział, jak tuz obok niego jeden z woźniców podryguje konwulsyjnie, przebity na wylot, jak z drugiej strony jeden ze spieszonych konnych Halady mocuje się z wbitym w pierś grotem, dostrzegł, jak innego wielki rycerz z osękiem Oppelnów na tarczy podnosi na kopii w górę i krwawiącego rzuca na śnieg. Zobaczył, jak Szarlej strzela z kuszy, z bliska pakując bełt w gardło jednego kopijnika, jak drugiemu Halada rozwala hełm i głowę berdyszem, jak trzeci, zahaczony dwiema gizarmami, wpada między wozy i ginie, zarąbany i zakłuty. Spieniony i wyszczerzony pysk konia zawisł mu tuz nad głową, zobaczył błysk miecza, nie myśląc pchnął spisą, trójgranny grot coś przebił i w coś się wbił, Reynevan omal nie upadł pod naporem, zobaczył, jak joannita, którego ugodził, kołysze się w siodle. Naparł na drzewce, joannita wygiął się w tył, cienkim głosem wzywając świętych. Ale nie spadł, wsparty wysokim tylnym łękiem. Pomógł któryś z Sierotek, waląc joannitę halabardą, na to wsparcie łęku nie wystarczyło, rycerza z siodła wręcz zmiotło. W tej samej niemal chwili Czech dostał buławą w głowę, cios wbił mu kapalin aż po brodę, spod kapalinu buchnęła krew. Reynevan dziabnął tego, który uderzył, i rycząc przekleństwa, zepchnął go z kulbaki. Obok spadł z konia drugi, zastrzelony przez Szarleja. Trzeci, cięty dwuręcznym mieczem, uderzył czołem o grzywę i obryzgał ją posoką. Wokół wozów zrobiło się luźniej. Pancerni wycofali się, z trudem opanowując oszalałe konie.
– Sprawnie! – ryczał Oldrzych Halada. – Sprawnie, bratrzy! Daliśmy im! Tak trzymać!
Stali wśród krwi i trupów. Reynevan z przerażeniem skonstatował, ze przy życiu zostało ich góra piętnastu, z czego na nogach mogło się utrzymać jakichś dziesięciu. Większość mogących stać tez broczyła z ran. Pojął, ze żyli tylko dlatego, ze kopijnicy w szarzy przeszkadzali sobie wzajem, walczyć przy wozach mogła tylko część. Ta część zapłaciła zresztą za przywilej i to zapłaciła strasznie. Wozy otaczał pierścień zabitych ludzi i wizzących, pokaleczonych koni.
– Gotuj się – charknął Halada. – Wraz znów uderzą…
– Szarleju?
– Żyję.
– Samsonie?
Olbrzym odchrząknął, starł z brwi krew, sączącą się z rany na czole. Uzbrojony był w najeżoną kolcami buławę i pawęz, przez jakiegoś domorosłego artystę ozdobioną barankiem, promienną hostią i inskrypcją: BUH PAN NAS.
– Gotuj się! Idą!
– Tego – skonstatował przez zęby Szarlej – nie mamy już szans przeżyć.
– Lasciate ogni speranza – zgodził się spokojnie Samson. – Szczęście, zaiste, że nie brałem z sobą tego kota.
Ktoś podał Reynevanowi hakownicę – chwila wytchnienia pozwoliła Sierotkom na nabicie kilku. Oparł rurę o wóz, zaczepiając hak o burtę, przymierzył lont do zapału.
– Święty Jeeeerzy!
– Gott mit uns!
Szła z łomotem kopyt następna szarża, ze wszystkich stron. Zagrzmiały piszczały i hakownicę, poszła w dym salwa z kusz. A za chwilę były długie kopie, bryzgi krwi i opętańczy wrzask przebijanych. Reynevana ocalił Samson, zasłaniając go pawęzą z hostią i barankiem. Za moment pawęz uchroniła od śmierci Szarleja – olbrzym władał ogromnym tarczyskiem jedną ręką, jak puklerzykiem, a druzgocące uderzenia kopii odbijał, jakby to były dmuchawce.