Выбрать главу

– Cóż tu rozprawiać – uśmiechnął się wyjątkowo nieszczerze Kantner. – Nad potrzebę, widzi mi się, politykujemy. A nie idzie polityka w parze z jadłem. Które stygnie, nawiasem mówiąc.

– Właśnie, że mówić trza o tym – zaprotestował Jan Nejedly, ku radości młodszego rycerstwa, do którego już dwa garnki dotarły niemal nie tknięte przez rozgadanych wielmożów. Radość była przedwczesna, wielmoże pokazali, że mogą gadać i jeść równocześnie.

– Bo to uważacie, wielmożni – ciągnął, pochłaniając kapustę, były przeor od świętego Klemensa – nie jeno czeska to rzecz, owa wikleficka zaraza. Czesi, ja ich znam, gotowi i tu przyjść, jak chodzili na Morawę i do Rakus. Mogą przyjść do was, panowie. Do wszystkich, jak tu siedzicie.

– Pah – wydął wargi Kantner, grzebiąc łyżką w misce w poszukiwaniu skwarków. – W to nie uwierzę.

– Ja tym bardziej – prychnął piwną pianą Maciej Korzbok. – Do nas, do Poznania, krzynę za daleko mają.

– Do Lubusza i Ftirstenwalde – powiedział z pełnymi ustami Melchior Barfuss – też z Taboru kawał drogi. O wa, nie bojam się.

– Tym bolej – dodał z nieładnym uśmieszkiem książę – że prędzej się sami Czesi gości doczekają, niż do kogo pójdą. Zwłaszcza teraz, gdy Żizki nie stało. Tak sobie myślę, że gości tylko patrzeć, co dnia Czesi ich wyglądać powinni.

– Krucjata? Wiecie co może, wasza łaskawość?

– Nijak nie – odparł Kantner z miną, która sugerowała coś przeciwnego. – Jeno tak sobie dumam. Gospodarzu! Piwa!

Reynevan cichcem wymknął się na podwórze, a z podwórza za chlew i w krzaki za warzywnik. Ulżywszy sobie należycie, wrócił. Ale nie do izby. Wyszedł przed wrota, długo patrzył na ginący w sinej mgiełce gościniec. Na którym, ku uspokojeniu, nie zobaczył nadjeżdżających cwałem braci Sterczów.

Adela, pomyślał nagle, Adela wcale nie jest bezpieczna u ligockich cysterek. Powinienem…

Powinienem. Ale boję się. Tego, co mogą zrobić mi Sterczowie. Tego, o czym w szczegółach opowiadają.

Zawrócił na podwórze. Zdumiał się, ujrzawszy księcia Kantnera i Haugwitza, raźnie i lekko wychodzących zza chlewów. W zasadzie, pomyślał, czemu tu się dziwić. W krzaki za chlewikami nawet książęta i seneszale chadzają. I to piechotą.

– Nadstaw no uszu, Bielau – rzekł obcesowo Kantner, myjąc ręce w kuble, który w pośpiechu podstawiła mu dziewka służebna. – I słuchaj, co powiem. Nie pojedziesz ze mną do Wrocławia.

– Wasza książęca…

– Zamknij gębę i nie otwieraj jej, póki nie rozkażę. Robię to dla twojego dobra, chłystku. Bo więcej niż pewien jestem, że we Wrocławiu mój brat biskup wsadzi cię do wieży prędzej, niż zdążysz wymówić benedictum nomen lesu. Biskup Konrad wielce cięty jest na cudzołóżców, pewnie, hehehe, nie lubi konkurencji, hehehe. Weźmiesz tedy tego konia, com ci go użyczył i pojedziesz do Małej Oleśnicy, do komandorii joannickiej. Rzekniesz komandorowi Dytmarowi de Alzey, żem cię przysłał na pokutę. Tera cicho posiedzisz, aż cię nie wezwę. Jasne? Musi być jasne. A na drogę naści tu sakiewkę. Wiem, że mała. Dałbym więcej, ale mój komornik odradził. Ta karczma nadto nadszarpnęła mój fundusz reprezentacyjny.

– Wielce dziękuję – mruknął Reynevan, choć waga sakieweczki bynajmniej na dzięki nie zasługiwała. – Wielkie dzięki waszej łaskawości. To jeno tylko, że…

– Sterczów się nie lękaj – przerwał książę. – W joannickim domie cię nie najdą, a w drodze tamój nie będziesz sam. Tak się składa, że w tamtym kierunku, bo ku Morawie, zmierza mój gość. Widziałeś go pewnie za stołem. Zgodził się, byś mu towarzyszył. Szczerze mówiąc, nie od razu. Ale przekonałem go. Chcesz wiedzieć, jak?

Reynevan pokiwał głową na znak, że chce.

– Powiedziałem mu, że twój ojciec zginął w chorągwi mego brata pod Tannenbergiem. A on też tam był. Tyle, że on mawia: pod Grunwaldem. Bo był po przeciwnej stronie.

– Tak tedy, bywaj w zdrowiu. I rozchmurz się, chłopczyno, rozchmurz. Wyrzekać na moją łaskę nie możesz. Konia masz, grosz masz. A i bezpieczeństwo w podróży zapewnione.

– Jak zapewnione? – odważył się bąknąć Reynevan. – Mości książę… Wolfher Sterczą jeździ samoszóst… A ja… Z jednym rycerzem? Nawet jeśli z giermkiem… Wasza łaskawość… To przecie tylko jeden rycerz!

Rudiger Haugwitz parsknął. Konrad Kantner protekcjonalnie wydął wargi.

– Oj, głupiś ty, Bielau. Niby uczony bakałarz, a sławnego człeka nie rozpoznał. Dla tego rycerza, kapcanie, sześciu to fraszka.

A widząc, że Reynevan nadal nie rozumie, wyjaśnił.

– To jest Zawisza Czarny z Garbowa.

Rozdział czwarty

w którym Reynevan i Zawisza Czarny z Garbowa rozprawiają o tym i o owym na gościńcu brzeskim. Potem Reynevan leczy Zawiszę z gazów, a Zawisza odwdzięcza się cennymi naukami z zakresu historii najnowszej.

Wstrzymując nieco konia, by zostać w tyle, rycerz Zawisza Czarny z Garbowa uniósł się w kulbace i przeciągle pierdnął. Potem westchnął mocno, wsparł oburącz na łęku i pierdnął raz jeszcze.

– To ta kapusta – wyjaśnił rzeczowo, zrównując się znowu z Reynevanem. – W moim wieku nie można jeść tyle kapusty. Na kości świętego Stanisława! Gdy byłem młody, mogłem zjeść, że ho, ho! Koflik, znaczy się więcej niż pół garnca kapusty zjadałem w trzy pacierze. I nic mi nie było. Mogłem jeść kapustę pod każdą postacią, choćby i dwa razy dziennie, byle jeno kminku było w niej dostatek. A teraz, ledwo co małość zjem, to aż mi się gotuje w żywocie, a gazy, sam baczysz, chłopcze, mało mnie niej rozsadzą. Starość, psia mać, nie radość.

Jego koń, potężny kary ogier, bryknął ciężko, jak gdyby rwał się do szarży. Ogier cały, aż po chrapy, okryty był czarnym kropierzem przyozdobionym na kłębie Sulimą, herbem rycerza. Reynevan dziwił się, że od razu nie skojarzył słynnego znaku – nietypowego wszak w heraldyce polskiej, zarówno pod względem figury zaszczytnej, jak i mobiliów.

– Coś taki milczący? – zagadnął go nagle Zawisza. – Jedziemy i jedziemy, a ty jeśliś dziesiątek słów uronił, to wszystko. I to za język ciągniony. Boczysz się na mnie? O Grunwald idzie, hę? Wiesz co, chłopcze? Mógłbym cię zapewnić, że nie mogę być tym, który zabił ci ojca. Żaden byłby dla mnie wysiłek powiedzieć, że nie mogłem się z twym ojcem zetknąć w boju, bo chorągiew krakowska była w centrum szyku wojsk polsko-litewskich, a chorągiew Konrada Białego na krzyżackim skrzydle lewym, aż za Stębarkiem. Ale nie powiem, bo byłoby to kłamstwo. Wtedy, w dzień Rozesłania Apostołów, zabiłem wielu ludzi. W totalnym zamieszaniu i sakramenckiej krętwie, w której mało co było widać. Bo to była bitwa. I tyle.

– Ojciec – odchrząknął Reynevan – nosił na tarczy…

– Nie pamiętam herbów – przerwał ostro i dość obcesowo Sulimczyk. – W walnym boju nie mają one dla mnie żadnego znaczenia. Ważne, w którą stronę zwrócony jest łeb konia. Jeśli w przeciwną niż łeb mojego, to rąbię, choćby tamten Bogurodzicę samą miał na tarczy. Zresztą gdy krew przyklei się do kurzu, a kurz do krwi, to i tak gówno na tarczach widać. Powtarzam, Grunwald to była bitwa. A w bitwie jak to w bitwie. I przy tym zostańmy. Nie bocz się na mnie.

– A i nie boczę się.

Zawisza wstrzymał lekko ogiera, uniósł się na siodle i pierdnął. Z przydrożnych wierzb zerwały się spłoszone kawki. Jadący z tyłu orszak rycerza z Garbowa, złożony ze szpakowatego giermka i czterech zbrojnych pachołków, przezornie trzymał się na dystans. Zarówno giermek, jak i pachołkowie jechali na pięknych koniach, a odziani byli dostatnio i czysto. Jak wypadało na sługi kogoś, kto był starostą kruszwickim i spiskim i kto ciągnął, jak wieść niosła, tenuty z okrągło licząc trzydziestu wsi. Ani giermek, ani pachołkowie nie wyglądali jednak na jedwabnych pańskich pazików. Przeciwnie, wyglądali na tęgich zabijaków, a broni, którą byli obwieszeni, żadną miarą nie można było uznać za paradne ornamenty.