– Ociupinka wiedzy o ziołach, nic więcej – odpowiedział skromnie Reynevan. – Tym zaś, co naprawdę wam pomogło, panie Zawiszo, było zdjęcie zbroi, odpoczynek w wygodniejszej niż kulbaka pozycji…
– Za skromnyś – przerwał rycerz. – Ja moje możliwości znam, wiem, jak długo zdolnym wytrwać w siodle i zbroi. Trzeba ci wiedzieć, że często podróżuję nocą, z latarnią, bez popasania. Raz, że to skraca podróż, dwa, bo wtedy jeśli nie za dnia, to może chociaż po ciemnicy ktoś zaczepi… I dostarczy uciechy. Ale skoro twierdzisz, że to spokojna okolica, ha, po cóż konie męczyć, posiedźmy przy ogniu do świtu, pogawędźmy… W końcu to też rozrywka. Może i nie tak dobra, jak wyprucie flaków z paru raubritterów, ale zawsze.
Ogień strzelił wesoło, rozjaśnił noc. Zaskwierczał i zapachniał tłuszcz, kapiący z kiełbas i kawałów boczku, przypiekanych na patykach przez giermka Wojciecha i pachołków. Wojciech i pachołkowie zachowywali milczenie i stosowny dystans, ale w rzucanych Reynevanowi spojrzeniach dostrzegało się wdzięczność. Nie podzielali widać bynajmniej zamiłowania swego pana do całonocnego podróżowania z latarnią.
Niebo nad lasem skrzyło się od gwiazd. Noc była chłodna.
– Taak – Zawisza oburącz pomasował brzuch. – Pomogło, pomogło, lepiej i szybciej niż zwykle zalecane modlitwy do świętego Erazma, patrona od trzewi. Cóż to za magiczna herba była, cóż za czarodziejska mandragora? I czemuś jej właśnie u pasterza szukał?
– Po świętym Janie – wyjaśnił Reynevan, rad, że może się popisać – pasterze zbierają różne sobie tylko wiadome zioła. Wiązkę z owych noszą najpierw uwiązaną do hyrkawicy, tak zwie się z czeska pasterski kij. Potem zioła suszy się w szałasie. I warzy z nich odwar, którym…
– Którym poi się trzodę – spokojnie wpadł w słowo Sulimczyk. – Znaczy, potraktowałeś mnie jak wzdętą krowę. No, ale jeśli pomogło…
– Nie sierdźcie się, panie Zawiszo. Mądrość ludowa jest ogromna. Nie gardził nią żaden z wielkich medyków i alchemików, ani Pliniusz, ani Galen, ani Walafrid Strabo, ani uczeni Arabowie, ani Gerbert z Aurillac, ani Albertus Magnus. Wiele medycyna skorzystała od ludu, a od pasterzy zwłaszcza. Bo wielką i niezmierzoną mają oni wiedzę o ziołach i ich mocach leczniczych. I o mocach… innych.
– W rzeczy samej?
– W rzeczy samej – potwierdził Reynevan, dla lepszego widoku przysuwając się bliżej do ognia. – Nie uwierzycie, panie Zawiszo, ile mocy skrywa się w tej wiązance, w tym suchym wiechciu z pasterskiej budy, za który nikt nie dałby i złamanego szeląga. Spójrzcie: rumianek, nenufar, niby nic takiego, ale gdy nagotowić naparu, cuda czynią. Takoż te, którem wam podał: ukwap, barszcz, arcydzięgiel. A te, o tu, po czesku zwą się „sporzyczek” i „siedmikraska”. Mało który medyk wie, jak bardzo są skuteczne. Wywarem zaś z tych, które zwą się „jakubki”, pasterze dla ochrony przed wilkami skrapiają owce w maju, w dniu świętych Filipa i Jakuba. Wierzcie lub nie, ale pokropionych owiec wilk nie tknie. To zaś są jagody świętego Wendelina, a to jest ziółko świętego Linharta, obaj święci, jak pewnie wiecie, są obok Marcina patronami pasterzy. Podając te zioła trzodzie, trzeba inwokować do tych właśnie świętych.
– To, coś mruczał nad kociołkiem, nie było o świętych.
– Nie było – przyznał, odchrząknąwszy, Reynevan. – Mówiłem wam, mądrość ludowa…
– Bardzo taka mądrość stosem pachnie – rzekł poważnie Sulimczyk. – Na twoim miejscu uważałbym, kogo leczę. Z kim gadam. I w czyjej przytomności powołuję się na Gerberta z Aurillac. Uważałbym, Reinmarze.
– Uważam.
– A ja – odezwał się giermek Wojciech – myślę, że jeśli czary są, to lepiej się na nich znać, niż się nie znać. Myślę…
Zamilkł, widząc groźny wzrok Zawiszy.
– A ja myślę – rzekł ostro rycerz z Garbowa – że całe zło tego świata bierze się z myślenia. Zwłaszcza w wykonaniu ludzi całkiem ku temu nie mających predyspozycji.
Wojciech jeszcze niżej pochylił się nad uprzężą, którą czyścił i smarował sadłem. Reynevan, nim się odezwał, odczekał dłuższą chwilę.
– Panie Zawiszo?
– A?
– W karczmie, w sporze z owym dominikaninem, nie kryliście… No… Że jakby… Za czeskimi husytami jesteście. A przynajmniej bardziej za, niźli przeciw.
– A tobie co, z myśleniem od razu herezja się skojarzyła?
– Też – przyznał po chwili Reynevan. – Ale jeszcze bardziej mnie ciekawi…
– Co cię ciekawi?
– Jak to było… Jak to było pod Niemieckim Brodem, w roku dwudziestym drugim? Kiedyście do czeskiej niewoli trafili? Bo to już legendy krążą…
– Jakie niby?
– A takie, że was husyci ujęli, bo ucieczka zdała wam się niegodną, a walczyć nie mogliście, będąc posłem.
– Tak mówią?
– Tak. I jeszcze, że… Że król Zygmunt porzucił was w potrzebie. A sam zemknął nikczemnie.
Zawisza milczał przez chwilę.
– A ty – odezwał się wreszcie – chciałbyś znać wersję prawdziwą, co?
– Jeśli – odrzekł z wahaniem Reynevan – wam to nie wadzi…
– A co mi ma wadzić. Przy pogaduszce milej czas płynie. Czemu tedy nie pogadać?
Wbrew deklaracji, rycerz z Garbowa znowu milczał długo, bawiąc się pustym kubkiem. Reynevan nie był pewien, czy aby nie czeka na jego pytania, ale nie spieszył się z ich zadawaniem. Jak się okazało, słusznie.
– Zacząć – zaczął Zawisza – trza, widzi mi się, od początku. Któren jest taki, że mnie król Władysław posłał do króla rzymskiego w delikatnej dość misji… szło o mariaż z królową Eufemią, bratową Zygmunta, wdową po Wacławie czeskim. Jak ninie wiadomo, nie wyszło z tego nic, Jagiełło wolał Sonkę Holszańską, ale wonczas wiadomo nie było. Król Władysław polecił, bym ustalił z Luksemburczykiem, co trza, posag głównie. To pojechałem. Ale nie do Pożonia ani do Budy, jeno na Morawę, skąd Zygmunt wyruszał właśnie na swych nieposłusznych poddanych z kolejną wyprawą krzyżową, z twardym zamiarem zdobycia Pragi i ostatecznego wyplenienia w Czechach husyckiej herezji.
– Gdy tam dojechałem, a dotarłem na święty Marcin, Zygmuntowa krucjata rozwijała się wcale ładnie. Choć armię Luksemburczyk miał ciut osłabioną. Odejść do domu zdążyła już większość wiedzionego przez landwójta Rumpolda wojska z Łużyc, zadowoliwszy się spustoszeniem ziem wokół Chrudimia. Wrócił do domu kontyngent śląski, w którym, nawiasem mówiąc, był i nasz niedawny gospodarz i współbiesiadnik, książę Konrad Kantner. W marszu na Pragę króla wspierało więc na dobrą sprawę tylko rakuskie rycerstwo Albrechta i morawskie wojsko biskupa z Ołomuńca. No, ale samej węgierskiej jazdy miał Zygmunt więcej niż dziesięć tysięcy…
Zawisza zamilkł na chwilę, zapatrzony w trzaskający ogień.
– Chcąc nie chcąc – podjął – musiałem, by z Luksemburczykiem Jagiełłowy mariaż negocjować, w tej ich krucjacie udział wziąć. I różnym rzeczom się przyglądać. Bardzo różnym. Takim choćby, jak zdobycie Policzki i dokonana po zdobyciu rzeź.
Pachołkowie i giermek siedzieli bez ruchu, kto wie, może i spali. Zawisza mówił głosem cichym i dość jednostajnym. Usypiającym. Zwłaszcza dla kogoś, kto zapewne znał opowieść. Albo wręcz uczestniczył w wydarzeniach.
– Po Policzce Zygmunt ruszył na Kutną Horę. Żiżka zastąpił mu drogę, odparł kilka ataków węgierskiej jazdy, ale gdy gruchnęła wieść o zajęciu miasta zdradą, wycofał się. Królewscy weszli do Kutnej Hory, upojeni triumfem… Ha, ha, pobili samego Żiżkę, sam Żiżka pierzchnął przed nimi! I wtedy Luksemburczyk popełnił błąd niewybaczalny. Choć odradzałem mu to i ja, i Filip Scollari…