Выбрать главу

– Znaczy, Pippo Spano? Ten słynny florentyński kondotier?

– Nie przerywaj, chłopcze. Wbrew radom Pippa i moim król Zygmunt, przekonany, że Czesi uciekli w popłochu i nie zatrzymają się aż w Pradze, pozwolił Węgrom rozjechać się po całej okolicy, aby, jak to nazwał, szukać zimowisk, bo mróz był tęgi. Madziarzy rozproszyli się więc i spędzali Gody na grabieży, gwałceniu niewiast, paleniu wsi i mordowaniu tych, których uznali za kacerzy lub ich sympatyków. Czyli każdego, kto się nawinął.

– Nocą w niebo biły łuny, dniem dymy, a król w Kutnej Horze ucztował i sprawował sądy. I wtedy, w Trzech Króli, rankiem, gruchnęła wieść: idzie Żiżka. Żiżka nie uciekł, cofnął się tylko, przegrupował, wzmocnił i teraz idzie na Kutną Horę z całą siłą Taboru i Pragi, już jest w Kańku, już jest w Niebowidach! I co? Co zrobili waleczni krzyżowcy na tę wieść? Widząc, że brak czasu na zebranie do kupy rozpełzniętej po okolicy armii, uciekli, zostawiając sporo sprzętu i dobytku, podpalając za sobą miasto. Pippo Spano na chwilę opanował panikę i ustawił szyk w połowie drogi między Kutną Horą a Niemieckim Brodem.

– Mróz zelżał, było pochmurno, szaro, mokro. I wtedy z dala usłyszeliśmy… I zobaczyliśmy… Chłopcze, czegoś takiego nie słyszałem i nie widziałem jeszcze nigdy, a słyszałem i widziałem wiele. Szli na nas, oni, taboryci i prażanie, szli, niosąc sztandary i monstrancje, w pięknym, równym, karnym szyku, ze śpiewem dudniącym jak grom. Szły te ich osławione wozy, z których szczerzyły się na nas puszki, hufnice i taraśnice…

– I wtedy zadufane niemieckie heldy, pyszni rakuscy pancerni Albrechta, Madziarzy, szlachta morawska i łużycka, najemnicy Spana, wszyscy jak jeden mąż rzucili się do ucieczki. Tak, chłopcze, nie przesłyszałeś się: zanim husyci zbliżyli się na strzał, cała Zygmuntowa armia uciekała w totalnym popłochu, w dzikiej panice, na łeb na szyję, ku Niemieckiemu Brodowi. Pasowani rycerze uciekali, tratując się i przewracając wzajemnie, wrzeszcząc ze strachu, przed praskimi szewcami i powroźnikami, przed kmiotkami w łapciach, z których jeszcze niedawno szydzili. Uciekali w panice i zgrozie, rzucając broń, którą podczas całej tej krucjaty podnosili głównie na bezbronnych. Uciekali, chłopcze na moich zdumionych oczach jak tchórze, jak chłystki przyłapane przez sadownika na kradzieży śliwek. Jak gdyby przelękli się… prawdy. Hasła VERITAS VINCIT, wyhaftowanego na husyckich sztandarach.

– Węgrom i żelaznym panom w większości udało się uciec na lewy brzeg zamarzniętej Sazawy. Potem lód się załamał. Radzę ci, chłopcze, z całego serca, jeśli kiedy wypadnie ci wojować w zimie, nigdy w zbroi nie uciekaj po lodzie. Nigdy.

Reynevan przyrzekł sobie, że nigdy. Sulimczyk sapnął, chrząknął.

– Jak mówiłem – podjął – rycerstwo, choć straciło honor, uratowało skórę. W większości. Ale pieszy lud, setki oszczepników, strzelców, pawężników, zaciężni wojacy z Rakus i Morawy, uzbrojeni mieszczanie z Ołomuńca, tych husyci dopadli i bili, bili strasznie, bili przez dwie mile, od wsi Habry do przedpoli Niemieckiego Brodu. I śnieg na tej drodze zrobił się czerwony.

– A wy? Jak was…

– Nie uciekłem z królewskim rycerstwem, nie uciekłem i wtedy, gdy uciekali Pippo Spano i Jan von Hardegg, a oni, trza oddać im honor, uciekli jako jedni z ostatnich i nie bez walki. Ja też, wbrew bajaniom, biłem się i to ostro. Poseł nie poseł, trzeba było się bić. I nie biłem się sam, było przy mnie paru Polaków i ładnych paru morawskich panoszów. Takich, co nie lubili uciekać, zwłaszcza przez lodowatą wodę. Biliśmy się tedy i tyle ci powiem, że niejedna tam płacze z mojego powodu czeska matka. Ale nec Hercules…

Pachołkowie, jak się okazało, nie spali. Albowiem jeden właśnie podskoczył, jakby użądliła go żmija, drugi krzyknął zduszonym głosem, trzeci zazgrzytał dobywanym kordem. Giermek Wojciech porwał za kuszę. Wszystkich uspokoił ostry głos i władczy gest Zawiszy.

Z mroku coś wyszło.

Zrazu myśleli, że to fragment, kłębek ciemności, ciemniejszy od niej samej nawet, wypączkowany z nieprzebitej ćmy, zaznaczający się antracytową czernią w rozjaśnianym rozbłyskami ognia, migotliwym mroku nocy. Gdy płomień wybuchał gwałtowniej, żywiej i jaśniej, ten kęs ciemności, nic nie tracąc ze swej czerni, przybierał jednak kształt. I postać. Postać małą, krępą, pękatą, postać ni to ptaka stroszącego pióra, ni to zwierza o zjeżonej sierści.

Wciągniętą w ramiona głowę stwora zdobiła para dużych, szpiczastych uszu, sterczących, jak u kota, pionowo i nieruchomo.

Wojciech wolno, nie spuszczając ze stwora oczu, odłożył kuszę. Któryś z pachołków wezwał instancji świętej Kingi, ale i jego uciszył gest Zawiszy, gest nie gwałtowny, ale pełen władzy i autorytetu.

– Witaj nam, przybyszu – przemówił, imponując spokojem, rycerz z Garbowa. – Zasiądź bez obawy przy naszym ognisku.

Stwór poruszył głową, Reynevan dostrzegł ulotny błysk wielkich oczu, w których czerwono przejrzał się ogień.

– Zasiądź tu bez obawy – powtórzył Zawisza głosem życzliwym i twardym zarazem. – Nie musisz się nas lękać.

– Nie lękam – odezwał się chrapliwie stwór. Ku osłupieniu wszystkich. Stwór zaś wyciągnął łapę. Reynevan byłby odskoczył, ale zbyt się bał, by móc się poruszyć. I nagle ze zdumieniem uświadomił sobie, że łapa wskazuje herb na tarczy Zawiszy. Potem zaś, ku jeszcze większemu jego zdumieniu, stwór wskazał na kociołek z ziołowym naparem.

– Sulima i Zielarz – zachrypiał stwór. – Prawość i wiedza. Czego tedy lękać? Nie lękam. Imię moje Hans Mein Igel.

– Witaj nam, Hansie Mein Igelu. Czyś głodny? Czy spragnionyś?

– Nie. Posiedzieć jeno. Posłuchać. Bo słyszał, jak mówią. I przyszedł posłuchać.

– Jesteś naszym gościem.

Stwór przybliżył się do ogniska, zjeżył w kulę, znieruchomiał.

– Taaak – znowu zaimponował spokojem Zawisza. – Na czym to ja stanąłem?

– Na tym… – Reynevan przełknął, odzyskał mowę. – Na tym, że nec Hercules.

– Tak właśnie – zachrypiał Hans Mein Igel.

– Ano – rzekł swobodnie Sulimczyk – tak i było. Nec Hercules, zmogli nas. Kupa ich była, husytów znaczy. I tak mieliśmy to szczęście, że zwaliła się na nas kalisznicka jazda, taboryccy cepnicy nie znają bowiem takich słów jak „pardon” czy „okup”. Gdy zsadzili mnie w końcu z kulbaki, ktoś z tych, co zostali przy mnie, Mertwicz albo Rarowski, zdążył krzyknąć, kim jestem. Że byłem pod Grunwaldem z Żiżką i Janem Sokołem z Lamberku.

Reynevan westchnął z cicha, słysząc sławne imiona. Zawisza milczał długo.

– Resztę – powiedział wreszcie – musicie znać. Bo reszta wiele od legendy różnić się nie może.

Reynevan i Hans Mein Igel w milczeniu kiwnęli głowami. Długo potrwało, nim rycerz przemówił znowu.

– Teraz – powiedział – tak mi się coś widzi, żem sobie na starość zarobił na klątwę albo jak. Bo gdy mnie z niewoli wykupiono i wróciłem do Krakowa, to ja to wszystko, co wtedy, w dzień Trzech Króli, widziałem pod Niemieckim Brodem, to wszystko, na co patrzyłem nazajutrz, po zdobyciu miasta, opowiedziałem królowi Władysławowi. Opowiedziałem. Nie radziłem, nie pchałem się ze swoim zdaniem i opinią, nie byłem nachalny w sądach i osądach. Zwyczajnie opowiedziałem, a on, stary chytry Litwin, słuchał. I wiedział. I nigdy, chłopcze, bądź tego pewny, choćby papież ślozy ronił nad zagrożoną wiarą, a Luksemburczyk srożył się i groził, stary chytry Litwin nie pośle na Czechów polskiego i litewskiego rycerstwa. I wcale nie przez złość na Luksemburczyka za wyrok wrocławski ani za rozbiorowe knowania w Pożoniu bynajmniej, lecz z powodu mojej opowieści. I wysnutego z niej jedynie słusznego wniosku, że polskie i litewskie rycerstwo jest potrzebne na Krzyżaków i głupio, całkiem bez sensu byłoby topić je w Sazawie, Wełtawie czy Łabie. Jagiełło, po wysłuchaniu mojej opowieści, nigdy nie przyłączy się do antyhusyckich krucjat. Za moją, jak się rzekło, sprawą. Dlatego jadę nad Dunaj, na Turków, zanim mnie ekskomunikują.