Выбрать главу

– Żartujecie – bąknął Reynevan. – Gdzie was… Jaka ekskomunika? Takiego rycerza jak wy… Żartować raczycie.

– Pewnie – kiwnął głową Zawisza. – Pewnie, że raczę. Ale strach jest.

Przez czas jakiś milczeli. Hans Mein Igel sapał cicho. Konie w ciemnościach pochrapywały niespokojnie.

– Byłbyż to – zaryzykował Reynevan – koniec rycerstwa? I rycerskości? Piechota, solidarna i zwarta, ramię przy ramieniu, nie dość, że dostoi konnym pancernym, to nawet zdoła ich pokonać? Szkotowie pod Bannockburn, Flamandowie pod Courtrai, Szwajcarzy pod Sempach i Morgarten, Angielczycy pod Azincourt, Czesi na Witkowie i pod Wyszehradem, pod Sudomierzem i Niemieckim Brodem… Może to koniec… epoki? Może kończy się czas rycerstwa?

– Wojna bez rycerstwa i rycerskości – odrzekł po chwili Zawisza Czarny – musi wreszcie przerodzić się w zwykły mord. A w konsekwencji ludobójstwo. W czymś takim nie chciałbym brać udziału. Ale tak szybko to nie nastąpi, więc nie myślę, bym dożył. Między nami mówiąc, nie chciałbym dożyć.

Długo panowała cisza. Ognisko dogasało, polana żarzyły się rubinowo, od czasu do czasu wybuchając sinawym płomykiem lub gejzerem iskier. Któryś z pachołków za-chrapał. Zawisza tarł czoło dłonią. Hans Mein Igel, czarny jak kłębek mroku, poruszał uszami. Gdy w jego ślepiach po raz kolejny odbił się płomień, Reynevan zorientował się, że stwór patrzy na niego.

– Miłość – odezwał się nagle Hans Mein Igel – niejedno ma imię. A tobie, młody Zielarzu, właśnie ona wyznaczy los. Miłość. Życie uratuje, gdy nie będziesz nawet wiedział, że to ona właśnie. Bo wiele ma imion Bogini. A jeszcze więcej twarzy.

Reynevan milczał osłupiały. Tym, który zareagował, był Zawisza.

– Proszę, proszę – powiedział. – Przepowiednia. Jak każda ciężka do wyrozumienia, jak każda pasuje do wszystkiego i do niczego zarazem. Bez urazy, panie Hansie. A dla mnie? Będziesz coś miał?

Hans Mein Igel poruszył głową i uszami.

– Nad wielką rzeką – powiedział wreszcie swym niezbyt wyraźnym, chrapliwym głosem – stoi na górze gród. Na górze, a woda opływa. A zwie się: Gołębi Gród. Złe miejsce. Nie jedź tam, Sulima. Złe miejsce dla ciebie, Gołębi Gród. Nie jedź tam. Zawróć.

Zawisza milczał długo, widać było, że pogrążony jest w zadumie. Milczał tak długo, że Reynevan uznał, że zbędzie milczeniem dziwne słowa dziwnego nocnego stwora.

Mylił się.

– Ja – przerwał milczenie Zawisza – miecza jestem człowiek żelaznego. Ja wiem, co mnie czeka. Znam mój los. Znam go od czterdziestu bez mała lat, od chwili, gdym wziął miecz do ręki. Ale nie obejrzę się za siebie. Nie spojrzę na pozostawiane za koniem hundsfeldy, psie groby i królewskie zdrady, na podłość, na małość i bezbożność ducha. Nie zawrócę z obranej drogi, mości Hansie Mein Igelu.

Hans Mein Igel nie powiedział ani słowa, ale jego wielkie oczy rozbłysły.

– Tym niemniej – Zawisza Czarny potarł czoło – wolałbym, żebyś jak Reynevanowi wieszczył mi miłość. Nie śmierć.

– Ja też – powiedział Hans Mein Igel – bym wolał. Bywajcie.

Stwór nagle zwiększył się, mocno nastroszył sierść. I znikł. Rozpłynął się w mroku, tym samym mroku, z którego się wyłonił.

Konie parskały i potupywały w ciemnościach. Pachołkowie chrapali. Niebo jaśniało, gwiazdy bladły nad wierzchołkami drzew.

– Niesamowite – powiedział wreszcie Reynevan. – To było niesamowite.

Sulimczyk poderwał głowę, zbudzony z drzemki.

– Co? Co niesamowite?

– Ten… Hans Mein Igel. Wiecie, panie Zawiszo, że… No, przyznać muszę… Byłem dla was podziwu pełen.

– Czemu?

– Gdy się wyłonił z ćmy, nawet nie drgnęliście. Ba, ani głos wam nie zadrżał. A jak z nim później gadaliście, podziw brał… A przecież to był… Stwór nocny. Nieludź… Obcy.

Zawisza Czarny z Garbowa patrzył na niego długo.

– Znam mnóstwo ludzi… – odrzekł wreszcie bardzo poważnym głosem. – Całe mnóstwo ludzi bardziej mi obcych.

Świt był mglisty, mokry, kropelki rosy girlandami całymi wisiały na pajęczynach. Las był cichy, ale groźny jak śpiąca bestia. Konie boczyły się na nadpływający, płożący się opar, parskały, potrząsały łbami.

Za lasem, na rozdrożu, stał kamienny krzyż. Jedna z licznych na Śląsku pamiątek zbrodni. I mocno spóźnionej skruchy.

– Tu się rozstaniemy – powiedział Reynevan. Sulimczyk spojrzał na niego, powstrzymując się jednak

od komentarza.

– Tu się rozstaniemy – powtórzył chłopiec. – Jak i wam, mnie tez nie w smak oglądać się na hundsfeldy. Jak i wam, wstrętna jest mi myśl o podłości i małości ducha. Wracani do Adeli. Albowiem… Nieważne, co mówił ów Hans… Moje miejsce jest przy niej. Nie będę uciekał jak tchórz, jak drobny złodziejaszek. Stawię czoło temu, czemu będę musiał stawić. Jak wy stawiliście pod Niemieckim Brodem. Bywajcie, szlachetny panie Zawiszo.

– Bywaj, Reinmarze z Bielawy. Miej baczenie na siebie.

– I wy miejcie. Kto wie, może się jeszcze kiedyś zobaczymy.

Zawisza Czarny z Garbowa patrzył na niego długo.

– Nie sądzę – powiedział wreszcie.

Rozdział piąty

w którym Reynevan wpierw na własnej skórze poznaje, jak czuje się otropiony wilk w obrzuconej kniei. Potem spotyka Nikolettę Jasnowłosą. A potem odpływa z prądem.

Za lasem, na rozdrożu, stał kamienny krzyż pokutny. Jedna z licznych na Śląsku pamiątek zbrodni. I mocno spóźnionej skruchy.

Krzyż miał ramiona zakończone w kształt koniczynek. Na jego rozszerzonej u dołu podstawie wykuto topór – narzędzie, za pomocą którego pokutnik wyprawił na tamten świat bliźniego. Lub paru bliźnich.

Reynevan przyjrzał się krzyżowi uważniej. I bardzo brzydko zaklął.

To był dokładnie ten sam krzyż, przy którym bite trzy godziny temu pożegnał się z Zawiszą.

Winna była mgła, od świtu snująca się niczym dym po polach i lasach, winna była mżawka, która drobnymi kroplami zacinała w oczy, a gdy ustała, mgłę jeszcze wzmogła. Winien był sam Reynevan, jego zmęczenie i niedospanie, jego rozkojarzenie wywołane nieustannymi myślami o Adeli de Sterczą i o planach jej oswobodzenia. A zresztą, kto wie? Może tak naprawdę winne były licznie zamieszkujące śląskie bory mamuny, zwodnice, lesowiki, majki, koboldy, chochliki, irlichty i inne wyspecjalizowane w wodzeniu na manowce licha? Mniej sympatyczni i mniej życzliwi krewni i znajomi poznanego nocą Hansa Mein Igela?

Szukanie winnych nie miało jednak sensu i Reynevan wiedział o tym aż nadto dobrze. Należało rozumnie ocenić sytuację, podjąć decyzję i działać wedle tej ostatniej. Zsiadł z konia, oparł się o krzyż pokutny i zaczął intensywnie myśleć.

Miast po trzech godzinach jazdy być już gdzieś w połowie drogi do Bierutowa, cały ranek jeździł w kółko i był nadal tam, skąd wyruszył, a więc w bliskości Brzegu, nie dalej niż milę od grodu.

A może, pomyślał, może to los mną pokierował? Dał wskazówkę? Może jednak skorzystać z tego, że jestem blisko, jechać do miasta, do zaprzyjaźnionego szpitala Świętego Ducha, tam poprosić pomocy? Czy też lepiej nie tracić czasu i zgodnie z pierwotnym planem jechać prosto na Bierutów, do Ligoty? Do Adeli?

Miasta należy się wystrzegać, wywnioskował po zastanowieniu. Jego dobre, przyjacielskie wręcz kontakty z brzeskimi duchakami były znane wszystkim, a więc i Sterczom. Nadto, przez Brzeg wiodła droga do komandorii joannickiej w Małej Oleśnicy, miejsca, w którym chciał odosobnić go książę Konrad Kantner. Pomijając dobre w sumie intencje księcia, pomijając i fakt, że Reynevan absolutnie nie miał ochoty spędzić kilku lat na pokucie u joannitów, ktoś z orszaku Kantnera mógł się wygadać lub dać przekupić, a wówczas było prawdopodobne, że Sterczowie czają się u brzeskich rogatek.