A więc Adela, pomyślał, jadę do Adeli. Na odsiecz Adeli. Jak Tristan do Izoldy, jak Lancelot do Ginewry, jak Garet do Lionessy, jak Guinglain do Esmeraldy, jak Palmerin do Polinardy, jak Medoro do Angeliki. Słowem, trochę głupio i trochę ryzykancko, ba, szaleńczo, lwu prosto w paszczękę. Ale, po pierwsze, tym mogę pościg zaskoczyć, tego mogą się nie spodziewać. Po drugie, Adela jest w potrzebie, czeka i z pewnością tęskni, nie mogę pozwolić, by czekała.
Rozpromienił się, a wraz z nim, jak za dotknięciem różdżki Merlina, zaczęło rozpromieniać się niebo. Nadal było mglisto i mokro, ale już czuło się słońce, już coś tam w górze jaśniało pomalutku, a wszechobecna szarość zaczęła nabierać barw. Ponuro milczące dotąd ptaki poczęły się nieśmiało odzywać, wreszcie rozświergotały się na dobre. Krople na pajęczynach lśniły jak srebro. Wiodące zaś z rozstaja, tonące w oparze drogi wyglądały jak jakieś bajeczne zaświaty.
A na to, żeby nie ulec błędnym urokom, też jest sposób. Zły, że zbytnio zadufał i nie pomyślał o tym wcześniej, Reynevan rozgarnął stopą obrastające podstawę krzyża chwasty, przeszedł się skrajem drogi. Szybko i bez trudności znalazł to, czego szukał. Pierzasty łąkowy kmin, obsypany różowymi kwiatuszkami zagorzałek, wilczomlecz. Odarł łodygi z listków, złożył je razem. Chwilę potrwało, nim przypomniał sobie, jak i na które palce nawijać, jak przepleść, jak wykonać nodus, węzeł. I jak brzmi zaklęcie.
Jedna z dróg rozstaja zrobiła się po chwili jaśniejsza, sympatyczniejsza, zapraszająca. Co ciekawe, bez pomocy nawęzu Reynevan nigdy by nie przypuścił, że to właśnie jest ta właściwa. Ale Reynevan wiedział, że nawęzy nie kłamią.
Jechał może ze trzy pacierze, gdy usłyszał szczekanie psa i głośne, podniecone gęganie gęsi. Krótko potem nozdrza mile połechtał mu zapach dymu. Dymu wędzarni, w której ponad wszelką wątpliwość wisiało coś wielce smakowitego. Może szynka. Może boczek. A może półgęsek. Reynevan wwęszył się w woń tak zawzięcie, że zapomniał o bożym świecie i nie wiedząc nawet jak i kiedy wjechał w opłotki i na podwórze przydrożnej gospody.
Pies obszczekał go, ale tak bardziej z obowiązku, gąsior, wyciągając szyję, nasyczał na końskie pęciny. Do zapachu wędzonki dołączył zapach pieczonego chleba, wybijający się nawet ponad smród wielkiej gnojówki, oblężonej przez gęsi i kaczki.
Reynevan zsiadł, uwiązał siwka do palika. Chłopak stajenny, który opodal oporządzał konie, nawet nie zwrócił na niego uwagi, tak był zajęty. Uwagę Reynevana przykuło natomiast coś innego – na jednym ze słupów podsienia, na dość bezładnie zmotanych różnokolorowych nitkach, wisiał heks – trzy gałązki związane w trójkąt i oplecione wiankiem z przywiędłych koniczyn i kaczeńców. Reynevan zadumał się, ale specjalnie nie zdziwił. Magia była wszechobecna, ludzie używali magicznych atrybutów nie wiedząc nawet, co znaczą i do czego naprawdę służą. Istotnym był natomiast fakt, że chroniący od złego heks, choć zapewne partacki, mógł zmylić jego nawęz.
Dlatego tu trafiłem, pomyślał. Psiakrew. Ale cóż, skoro już jestem…
Wszedł, schylając głowę pod niską belką ościeżnicy.
Błony w małych oknach ledwo przepuszczały światło, wewnątrz panował półmrok, rozjaśniany tylko rozbłyskami ognia z komina. Nad ogniem wisiał sagan, od czasu do czasu wzbierający pianą, na co ogień reagował sykiem i dymem, dodatkowo utrudniającym widoczność. Nie było wielu gości, przy jednym tylko ze stołów, w kącie, siedziało czterech mężczyzn, prawdopodobnie wieśniaków, w ćmie trudno było rozeznać.
Ledwo Reynevan siadł na ławie, dziewka w zapasce postawiła przed nim miskę. Choć zrazu miał zamiar kupić tylko chleb i jechać dalej, wstrzymał się z protestem – prażuchy w misce smakowicie i zniewalająco pachniały topioną słoniną. Położył na stole grosz – jeden z tych niewielu otrzymanych od Kantnera.
Dziewka pochyliła się lekko, podając mu lipową łyżkę. Zaleciało od niej nikłym zapachem ziół.
– Wpadłeś jak śliwka w kupę – mruknęła z cicha. – Siedź spokojnie. Już cię widzieli. Skoczą na cię, ledwo się ruszysz zza stołu. Siedź więc i ani drgnij.
Odeszła w stronę paleniska, zamieszała w parującym i pryskającym saganie. Reynevan siedział zmartwiały, wpatrzony w skwarki na kluskach. Jego oczy przyzwyczaiły się już do mroku. Na tyle, by widzieć, że czterej mężczyźni przy stole w kącie za dużo mają broni i zbroi na sobie, by być wieśniakami. I że wszyscy czterej uważnie mu się przypatrują.
Przeklął w duchu swoją głupotę.
Dziewka wróciła.
– Za mało nas już zostało na tym świecie – mruknęła, udając, że wyciera stół – bym miała dać ci przepaść, synku.
Zatrzymała rękę, a Reynevan zobaczył na jej małym palcu kaczeniec, podobny do tych w heksie na słupie. Nawiązany łodyżką w taki sposób, że żółty kwiatek tworzył jakby klejnot pierścienia. Reynevan westchnął, odruchowo dotknął własnego nawęzu, zasupłanych i wpiętych pod guz kubraka łodyg wilczomlecza, zagorzałka i kminu. Oczy dziewki zapłonęły w półmroku. Kiwnęła głową.
– Zobaczyłam, ledwoś wszedł – szepnęła. – I wiedziałam, że to właśnie na ciebie tamci polują. Ale nie dam ci przepaść. Mało nas już zostało, jeśli nie będziemy sobie wzajem pomagać, wyginiemy ze szczętem. Jedz, nie dawaj pozoru.
Jadł bardzo wolno, czując, jak ciarki chodzą mu po plecach pod wzrokiem ludzi z kąta. Dziewka pobrzękała patelnią, odkrzyknęła coś komuś w drugiej izbie, dorzuciła do ognia, wróciła. Z miotłą.
– Kazałam – mruknęła, zamiatając – zaprowadzić twego konia na gumno, za chlewik. Gdy się zacznie, uciekaj przez tamte drzwi, z tyłu, za rogoża. Za progiem miej baczenie. Na to.
Wciąż niby sprzątając, podniosła długie źdźbło słomy, ukradkiem, acz szybko zawiązała na nim trzy supełki.
– Mną się nie przejmuj – szeptem rozwiała jego skrupuły. – Na mnie nikt nie zwróci uwagi.
– Gerda! – krzyknął karczmarz. – Chleb trza wyjmować! Ruszże się, kocmołuchu!
Dziewka odeszła. Zgarbiona, szarobura, nijaka. Nikt nie zwracał na nią uwagi. Nikt oprócz Reynevana, któremu rzuciła na odchodnym pałające jak żagiew spojrzenie.
Czterech zza stołu w kącie ruszyło się, wstało. Podeszli, dzwoniąc ostrogami, skrzypiąc skórą, chrzęszcząc kolczugami, wspierając pięści na rękojeściach mieczy, kordów i baselardów. Reynevan jeszcze raz, tym razem dosadniej, przeklął w myśli swój brak rozumu.
– Pan Reinmar Bielau. Ot, chłopcy, sami widzicie, co znaczy łowiecki opyt. Zwierz sprawnie otropiony, knieja sprawnie obrzucona, trochę szczęścia ino, a nie być bez zdobyczy. A szczęście się dziś do nas iście uśmiechnęło.
Dwaj z typów stanęli po bokach, jeden z prawej, drugi z lewej. Trzeci zajął pozycję za plecami Reynevana. Czwarty, ten, który się odezwał, wąsaty, odziany w gęsto nabijaną guzami brygantynę, stanął naprzeciw. Po czym, nie czekając na zaproszenie, usiadł.
– Nie będziesz – nie zapytał, stwierdził raczej – rzucał się, czynił prepedycyj ani żadnego tara-rara? Hę? Bielawa?