Tak i krótko tedy powiem: jesienią roku 1420 odmówił król polski Jogajła przyjęcia korony czeskiej, którą mu husyci snębili. Umyślono w Krakowie, że koronę tę weźmie litewski dux Witold, któremu zawsze się królować chciało. Aby jednak króla rzymskiego Zygmunta ni papieża nie drażnić nadmiernie, posłano do Czech bratanka Witolda, Zygmunta, syna Korybutowego. Korybutowicz na czele pięciu tysięcy rycerzy polskich stanął w Złotej Pradze w roku 1422, na świętego Stanisława. Ale już wedle Trzech Króli roku następnego książątko na Litwę powrócić musiało – tak pieklili się o tę czeską sukcesję Luksemburczyk i Odo Colonna, wonczas Ojciec Święty Marcin V. I co powiecie? Już w 1424, we wigilię Nawiedzenia Marii był Korybutowicz w Pradze z powrotem. Tym razem już wbrew Jogajle i Witoldowi, wbrew papieżowi, wbrew rzymskiemu królowi. Znaczy, jako wywołaniec i banita. Na czele podobnych sobie wywołańców i banitów. I już nie w tysiące, jak wprzódy, lecz w setki jeno się liczących.
W Pradze zaś przewrót, jak Saturn, pożerał własne dzieci, a stronnictwo zmagało się ze stronnictwem. Jana z Żeliwa, ściętego w poniedziałek po niedzieli Reminiscere roku 1422, już w maju tegoż roku opłakiwano we wszystkich kościołach jako męczennika. Hardo też postawiła się Złota Praga Taborowi, ale tu trafiła kosa na kamień. Znaczy, na Jana Żiżkę, wielkiego wojennika. W roku Pańskim 1424, dnia drugiego po czerwcowych nonach, pod Maleszowem, nad rzeczką Bohynką, straszną dał Żiżka prażanom nauczkę. Dużo, oj, dużo było po tej bitwie w Pradze wdów i sierot.
Kto wie, może to właśnie łzy sieroce sprawiły, że mało co potem, we środę przed Gawłem, pomarł w Przybysławiu blisko morawskiej granicy Jan Żiżka z Trocnowa, a później z Kalicha. A pogrzebiono go w Hradcu Kralove i tam leży. I tak jak wprzódy jedni płakali przez niego, teraz drudzy płakali po nim. Że ich osierocił. Dlatego nazwali się Sierotkami…
Ale to przecie wszyscy pamiętacie. Bo to całkiem niedawne czasy. A takie się wydają… historyczne.
Wiecie zaś, cni panowie, po czym poznać, że czas jest historyczny? A po tym, że dzieje się dużo i szybko.
A wówczas działo się bardzo dużo i bardzo szybko.
Końca świata, jak się rzekło, nie było. Choć wiele wskazywało, że nastąpi. Nastały przecie – rychtyk jak chciały proroctwa – wielkie wojny i wielkie klęski dla ludu chrześcijańskiego i wielu mężów zginęło. Wydawało się, sam Bóg chce, by nastanie nowego porządku poprzedziła zagłada starego. Wydawało się, że bliży się Apokalipsa. Że Bestia Dziesięcioroga wychodzi z Czeluści. Że Jeźdźców Czterech straszliwych tylko patrzeć wśród dymów pożarów i pól skrwawionych. Że już-już, a zagrzmią trąby i złamane zostaną pieczęcie. Że runie ogień z niebios. Że spadnie Gwiazda Piołun na trzecią część rzek i na źródła wód. Że człek oszalały, gdy ślad stopy drugiego na pogorzelisku zoczy, ślad ten będzie całował ze łzami.
Strasznie było nieraz, że aż, z przeproszeniem wielmożnych panów, dupa cierpła.
Groźny był to czas. Zły. I jeśli wola panów, o nim opowiem. Ot, by nudę zabić, nim słota, co nas tu w karczmie trzyma, ustanie.
Opowiem, jeśli wola, o tamtym czasie. O ludziach, co podówczas żyli, i o takich, co podówczas żyli, ale ludźmi nie byli bynajmniej. Opowiem o tym, jak i jedni, i drudzy zmagali się z tym, co im ten czas przyniósł. Z losem. I z samymi sobą.
Zaczyna się ta historia mile i lubo, mgło i czuło – przyjemnym, rzewliwym kochaniem. Ale niechaj was to, mili panowie, nie zwiedzie.
Niechaj was to nie zwiedzie.
Rozdział pierwszy
w którym czytelnik ma okazją poznać Reinmara z Bielawy, zwanego Reynevanem, i to od razu z kilku jego najlepszych stron, wliczając w to biegłą znajomość ars amandi, arkanów jazdy konnej i Starego Testamentu, niekoniecznie w tej kolejności. Rozdział mówi także o Burgundii – traktowanej równie wąsko, jak szeroko.
Przez otwarte okno izdebki, na tle ciemnego jeszcze po niedawnej burzy nieba, widać było trzy wieże – ratuszową, najbliższą, dalej smukłą, połyskującą w słońcu nowiutką czerwoną dachówką wieżę kościoła świętego Jana Ewangelisty, za nią zaś okrągły stołb książęcego zamku. Wokół wieży kościoła śmigały jaskółki, spłoszone niedawnym biciem dzwonów. Dzwony nie biły już od ładnych chwil paru, ale przesycone ozonem powietrze wciąż jeszcze zdawało się wibrować ich dźwiękiem.
Dzwony całkiem niedawno biły też z wież kościołów Najświętszej Marii Panny i Bożego Ciała. Wieże te nie były jednak widoczne z okienka izdebki na poddaszu drewnianego budynku, niczym jaskółcze gniazdo przylepionego do kompleksu hospicjum i klasztoru augustianów.
Była pora seksty. Mnisi zaczęli Deus in adiutorium. A Reinmar z Bielawy, zwany przez przyjaciół Reynevanem, pocałował spocony obojczyk Adeli von Sterczą, wyzwolił się z jej objęć i legł obok, dysząc, na pościeli gorącej od miłości.
Zza muru, od strony ulicy Klasztornej dolatywały krzyki, turkot wozów, głuchy łomot pustych beczek, śpiewny brzęk cynowych i miedzianych naczyń. Była środa, dzień targowy, jak zwykle ściągający do Oleśnicy mnóstwo kupców i kupujących.
Już śpiewają hymn, pomyślał Reynevan, rozleniwionym ruchem obejmując Adelę, pochodzącą z dalekiej Burgundii żonę rycerza Gelfrada von Sterczą. Już hymn. Nie do wiary, jak prędko przemijają chwile szczęścia. Chciałoby się, by trwały wiecznie, a one przemijają niczym sen jaki ulotny…
– Reynevan… Mon amour… Mój boski chłopcze… – Adela drapieżnie i zachłannie przerwała jego senną zadumę. Też była świadoma upływu czasu, ale najwyraźniej nie myślała trwonić go na filozoficzne rozważania.
Adela była całkiem, zupełnie, najzupełniej naga.
Co kraj, to obyczaj, myślał Reynevan, jakżeż ciekawym jest poznawanie świata i ludzi. Ślązaczki i Niemki, przykładowo, gdy przyjdzie co do czego, nigdy nie pozwalają podciągnąć sobie koszuli wyżej niż do pępka. Polki i Czeszki podciągają same i chętnie, powyżej piersi, ale za nic w świecie nie zdejmą całkiem. A Burgundki, o, te momentalnie zrzucają wszystko, ich gorąca krew podczas miłosnych uniesień nie znosi widać na skórze ani szmatki. Ach, cóż za radość poznawać świat. Piękną musi być krainą Burgundia. Piękny być musi tamtejszy krajobraz. Góry strzeliste… Pagórki strome… Doliny…
[1] Tłumaczenia łacińskich hymnów, sentencji, swawolnych pieśni, informacje bibliograficzne, a także rozmaite ciekawostki znajdą Państwo na końcu książki. Acz – z góry uprzedzamy – nie wszystkie. Opowieść o Reynevanie to wszak fikcja literacka i choć dokładnie historycznie udokumentowana, to jednak wolna od przesadnie nabożnego szacunku dla źródeł (przyp. wyd.).