Выбрать главу

Skryty wśród bagien olsu nad Stobrawą Reynevan odetchnął, ba, poczuł się nawet dumnie i butnie, iście Roland czy Ogier, co okpił i w pole wywiódł prześladujące go hordy Maurów. Buta i dobre samopoczucie opuściły go jednak, gdy spotkała go przygoda zupełnie nierycerska, gdy zdarzyło mu się coś, co nigdy, jeśli wierzyć balladom, nie zdarzyło się Rolandowi, Ogierowi, Astolfowi, Renaltowi z Montalbanu ani Raulowi z Cambrai.

Zwyczajnie i całkiem prozaicznie okulał mu koń.

Reynevan zsiadł zaraz, gdy tylko poczuł fałszywy, złamany rytm kroku wierzchowca. Obejrzał nogę i podkowę siwka, ale niczego nie był w stanie stwierdzić. Ani tym bardziej niczego przedsięwziąć. Mógł tylko iść, ciągnąc kulejące zwierzę za wodze. Pięknie, myślał. Od środy do piątku, jeden koń zajeżdżony, drugi okulawiony. Pięknie. Niezły wynik.

Na domiar złego z prawego, wysokiego brzegu Stobrawy rozbrzmiały naraz gwizdy, rżenie, klątwy, wykrzyczane znajomym głosem Kunza Aulocka, zwanego Kyrielejson. Reynevan wciągnął konia w co gęstsze krzaki, chwycił za chrapy, by nie zarżał. Krzyki i klątwy ucichły w oddali.

Zgonili dziewczynę, pomyślał, a serce spłynęło mu aż do podbrzusza, tak ze strachu, jak i z wyrzutów sumienia. Dognali ją.

Nie dognali, nie zgonili, uspokajał rozsądek. Dopędzili, ale co najwyżej jej orszak, gdzie poznali pomyłkę. Gdzie „Nikoletta” wyśmiała ich i wydrwiła, bezpieczna wśród swych rycerzy i pachołków.

Wrócili więc, krążą, tropią. Myśliwcy.

Noc przesiedział w chaszczach, szczękając zębami i opędzając się od komarów. Nie zmrużywszy oka. A może zmrużywszy, lecz na małą jeno chwilkę. Musiał zasnąć, musiał śnić, bo jakimże innym sposobem mógł widzieć dziewczynę z karczmy, tę szarą, przez nikogo nie zauważaną, tę z kaczeńcowym pierścionkiem na palcu? Jak inaczej, jak nie sennym widziadłem, mogła do niego przyjść?

Tak mało nas już zostało, powiedziała dziewczyna, tak mało. Nie daj się schwytać, nie daj się otropić. Co nie zostawia śladu? Ptak w powietrzu, ryba w wodzie.

Ptak w powietrzu, ryba w wodzie.

Chciał ją spytać, kim jest, skąd zna nawęzy, czym – bo przecie nie prochem – wywołała eksplozję komina. Chciał ją spytać o wiele rzeczy.

Nie zdążył. Obudził się.

Jeszcze przed świtem ruszył w drogę. Kierował się biegiem rzeczki. Szedł może z godzinę, trzymając się wysokich grądów, gdy w dole pod nim rozciągnęła się naraz szeroka rzeka. Tak szeroka, jak jedna tylko na całym Śląsku.

Odra.

Odrą żeglował pod prąd mały barkas, pełen gracji w nurcie niczym perkoz zwinnie sunący skrajem jasnej mielizny. Reynevan przyglądał się chciwie.

Tacyście przebiegli, pomyślał patrząc, jak wiatr wydyma żagiel barkasu, a przed dziobem pieni się woda. Tacy z was myśliwcy? Panie Kyrielejson et consortes? Takeście mnie, mniemacie, otropili, obrzuciwszy knieję? Poczekajcie, ja wam wytnę numer. Przerwę się, wyjadę z waszej obierzy tak gracko, z takim rozmachem, że diabła zjecie, nim znowu odszukacie mój trop. Bo przyjdzie wam tego tropu szukać pod Wrocławiem.

Ptak w powietrzu, ryba w wodzie…

Pociągnął siwka w stronę wiodącej ku Odrze wyjeżdżonej drogi. Dla pewności nie szedł jednak drogą, lecz trzymał się łozy i wierzbiny. Droga wszak, jak sądził, wytyczała kierunek ku przystani rzecznej. Radził dobrze.

Już z oddalenia usłyszał podniesione głosy ludzi na przystani, zaperzone, nie wiadomo, w kłótni czy w zapale targów i handlowych negocjacji. Z łatwością dało się jednak poznać język, w którym mówili. A mówili po polsku.

Zanim więc wyszedł z łoziny i ze skarpy zobaczył przystań, Reynevan wiedział, do kogo należały tak głosy, jak i przycumowane do pali małe szkuty, barkasy i czółna. Byli to Wasserpolen, Polacy Wodni, flisacy i rybacy odrzańscy, zorganizowane bardziej na kształt klanu niż cechu towarzystwo, maszoperia, którą oprócz wykonywanego zawodu scalał język i silne poczucie narodowej odrębności. Polacy Wodni mieli w rękach sporą część śląskiego rybołówstwa, znaczny udział w spławie drewna i jeszcze znaczniejszy w małym transporcie rzecznym, w którym całkiem udatnie konkurowali z Hanzą. Hanza nie docierała Odrą wyżej niż do Wrocławia, Polacy Wodni wozili towary aż do Raciborza. W dół Odry pływali aż do Frankfurtu, Lubusza i Kostrzynia, a nawet – w niepojęty sposób obchodząc rygorystyczne frankfurckie prawo składu – dalej w dół, za ujście Warty.

Od przystani niosło rybą, mułem i smołą.

Reynevan z trudem sprowadził kulejącego konia po śliskiej glinie skarpy, zbliżył się do przystani, wchodząc pomiędzy szopy, szałasy i suszące się sieci. Po pomoście łomotały i klaskały bose stopy, trwał załadunek i wyładunek. Z jednej szkuty wyładowywano, na drugą załadowywano. Część towaru, na którą składały się głównie garbowane skóry i beczułki z nieznaną zawartością, była z przystani przenoszona na wozy, operację nadzorował brodaty kupiec. Na jedną ze szkut wprowadzano byka. Buhaj ryczał i tupał, aż cały pomost się trząsł. Flisacy klęli po polsku. Dość szybko się uspokoiło. Wozy ze skórami i beczkami odjechały, buhaj rogiem usiłował nadwyrężyć ciasną zagrodę, w której go zamknięto. Wodni Polacy, zgodnie ze swym obyczajem, wdali się w kłótnię. Reynevan znał polski na tyle dobrze, by wyrozumieć, że jest to kłótnia o nic.

– Czy żegluje, jeśli wolno spytać, ktoś z was w dół rzeki? Do Wrocławia?

Wodni Polacy przerwali dysputę i przyjrzeli się Reynevanowi niespecjalnie życzliwym wzrokiem. Jeden splunął do wody.

– A jeśli nawet – burknął – to co? Wielmożny panie szlachcic?

– Koń mi okulał. A trzeba mi do Wrocławia. Polak żachnął się, charknął, splunął znowu.

– No – nie rezygnował Reynevan. – Jakże tedy będzie?

– Nie wożę Niemców.

– Nie jestem Niemcem. Jestem Ślązakiem.

– Aha?

– Aha.

– To powiedz: soczewica, koło, miele, młyn.

– Soczewica, koło, miele, młyn. A ty powiedz: stół z powyłamywanymi nogami.

– Stół z powy… myła… wały… Wsiadaj.

Reynevan nie dał sobie dwa razy powtarzać, ale żeglarz obcesowo schłodził jego zapał.

– Zaraz! Gdzie? Po pierwsze, to ja płynę ino do Oławy. Po drugie, to kosztuje pięć skojców. Za konia dodatkowe pięć.

– Jeśli nie masz – wtrącił się z lisim uśmiechem drugi Wasserpolak, widząc, jak Reynevan z nietęgą miną gmera w trzosie – to ja tego konia odkupię. Za pięć… No, niech będzie sześć skojców. Dwanaście groszy. Będziesz miał akurat na rejs. A za konia, nie majęcy go, płacić nie będziesz musiał. Czysty zysk.

– Ten koń – zauważył Reynevan – wart jest co najmniej pięć grzywien.

– Ten koń – zauważył bystro Polak – wart jest gówno. Bo nie dojedziesz na nim tam, dokąd ci pilno. Jakże tedy będzie? Sprzedasz?

– Jeśli dołożycie jeszcze trzy skojce za siodło i rząd.

– Jednego skojca.

– Dwa.

– Zgoda.

Koń i pieniądze zmieniły właścicieli. Reynevan na pożegnanie poklepał siwka po szyi, pogładził po zagrzywku, pociągnął nosem, żegnając się, było nie było, z przyjacielem i towarzyszem niedoli. Uchwycił się liny i wskoczył na pokład. Żeglarz zrzucił cumę z pala. Szkuta drgnęła, wolno wpłynęła w nurt. Buhaj ryczał, ryby cuchnęły. Na pomoście Polacy Wodni oglądali nogę siwka i kłócili się o nic.

Szkuta płynęła w dół rzeki. Ku Oławie. Szara woda Odry chlupotała i pieniła się u burt.

– Mości panie.

– Co? – Reynevan poderwał się, przetarł oczy. – Co jest, panie szyper?

– Oława przed nami.

Od ujścia Stobrawy do Oławy jest Odrą niecałe pięć mil. Odległość taką płynąca z prądem szkuta zdolna jest pokonać w czasie nie dłuższym niż dziesięć godzin. Pod warunkiem, że płynie się bez dłuższych postojów i nie ma poza żeglugą żadnych innych zajęć.