Wasserpolak, szyper szkuty, miał zajęć bez liku. Także i na brak postojów po drodze Reynevan nie mógł narzekać. Ogólnie rzecz jednak biorąc, nie miał żadnych powodów, by narzekać. Choć miast dziesięciu godzin spędził na szkucie półtora dnia i dwie noce, był w miarę bezpieczny, podróżował wygodnie, zażył wczasu, wyspał się porządnie, najadł do syta. Ba, pokonwersował nawet.
Polak Wodny – choć nie powiedział się Reynevanowi z imienia i powiadania się nie wymagał – był w sumie człekiem całkiem sympatycznym i miłym w obejściu. Choć małomówny, by nie rzec burkliwy, opryskliwym i niegrzecznym nie był bynajmniej. Choć prosty, nie był bynajmniej głupi. Szkuta lawirowała między kępami i mieliznami, zawijając do przystani już to na lewym, już to na prawym brzegu. Czteroosobowa załoga uwijała się jak w ukropie, szyper klął i poganiał. Ster pewnie dzierżyła żona Wasserpolaka, niewiasta znacznie od niego młodsza. Reynevan, by nie nadużyć uprzejmości, unikał, jeśli się dało, patrzenia na jej mocne uda widoczne spod zawiniętej spódnicy. Odwracał, jeśli zdołał, wzrok, gdy przy manewrach sterowym wiosłem opinała się koszula na piersiach godnych Wenery.
Reynevan odwiedził na szkucie nadodrzańskie przystanie o nazwach takich jak Jazica, Zagwiździe, Kłęby i Mat, był świadkiem kolektywnych połowów ryb i transakcji handlowych, a także swatów. Widział załadunek i wyładunek najrozmaitszych towarów. Zobaczył rzeczy, jakich nigdy przedtem nie zdarzyło mu się widzieć, jak chociażby mierzący pięć łokci i ważący sto dwadzieścia pięć funtów sum. Jadł, czego nigdy przedtem nie jadał, jak chociażby pieczone nad żarem filety z owego suma. Dowiedział się, jak ustrzec się utopca, niksa i wirnika. Jaka jest różnica między niewodem a drygawicą, jaka między jazem a gacią, jaka między łachą a przykosą i jaka między leszczem a guściorą. Nasłuchał się bardzo brzydkich słów o niemieckich pankach, gnębiących Polaków Wodnych zbójeckimi cłami, mytami i podatkami.
A następnego ranka okazało się, że jest niedziela. Polacy Wodni i miejscowi rybacy nie pracowali. Modlili się długo u dość topornie wykonanych figur Matki Boskiej i świętego Piotra, potem ucztowali, potem odprawili coś na kształt sejmiku, potem zaś popili się i pobili.
Tak więc, choć długa, podróż nie dłużyła się wcale. A teraz był świt czy raczej poranek. I miasto Oława za zakrętem rzeki. Żona Wasserpolaka naparła na ster, jej piersi naparły na koszulę.
– W Oławie – odezwał się szyper – zejdzie mi na różne sprawy jeden, góra dwa dni. Jeśli tyle wydolicie zaczekać, wezmę was do Wrocławia, młody panie Ślązak. Bez dobawnej opłaty.
– Dziękuję – Reynevan wyciągnął do uścisku rękę, świadom, ze właśnie spotkał go zaszczyt okazanej sympatii. – Dziękuję, ale w drodze był czas przemyśleć parę spraw. I teraz Oława odpowiada mi nawet bardziej niż Wrocław.
– Wedle woli. Wysadzę was, gdzie chcecie. Na lewym wolicie brzegu, czy na prawym?
– Chciałbym na strzeliński trakt.
– Tedy na lewym. Rozumiem też, że samej miejskiej rogatki wolelibyście uniknąć?
– Wolałbym – przyznał Reynevan, zadziwiony bystrością Polaka. – Jeśli wam to nie wadzi.
– Co mi ma wadzić. Ster lewo na burt, Maryśka. Płyń pod Drozdowy Jaz.
Za Drozdowym Jazem rozciągało się rozległe starorzecze, całe pokryte dywanem żółto kwitnących grążeli. Nad starorzeczem snuła się mgła. Słychać było dalekie odgłosy rozbudzonego już oławskiego podgrodzia – pianie kogutów, ujadanie psów, podzwanianie metalu o metal, sygnaturkę.
Na dany znak Reynevan zeskoczył na chwiejny pomost. Szkuta otarła się o pale, rozgarnęła dziobem wodorosty, leniwie zawróciła na nurt.
– Groblą cały czas – zawołał Wasserpolak. – A tak, by słonko mieć za plecami! Aż do mostu na Oławie, potem ku lasowi. Będzie strumyk, a za nim już strzeliński gościniec. Zbłądzić się nie da!
– Dziękuję! Z Bogiem
Z rzeki szybko jęła wznosić się mgła, szkuta zaczęła niknąć. Reynevan zarzucił na ramię węzełek. – Panie Ślązak! – dobiegło od rzeki.
– Aha?
– Stół z powyłamywanymi nogami!
Rozdział szósty
w którym Reynevan najpierw zbiera cięgi, a potem rusza w drogę do Strzelina w towarzystwie czworga ludzi i jednego psa. Nudę podróży umila dysputa o herezjach, pieniących się ponoć na podobieństwo kąkolu.
Skrajem boru, wśród zielonych rdestów, wesoło tocząc nasłonecznioną wodę, płynął strumyk, meandrując szlakiem wytyczonym przez szpaler wierzb. Tam, gdzie zaczynała się przesieka i droga wchodziła w las, brzegi strumyka spinał mostek z grubych bali, bali tak czarnych, omszałych i starych, jak gdyby konstrukcję wykonano za czasów Henryka Pobożnego. Na mostku stał podróżny wóz, zaprzężony w gniadą i chudawą szkapę. Wóz był silnie przechylony. Dało się widzieć, dlaczego.
– Koło – stwierdził fakt Reynevan, podchodząc. – Jest kłopot, co?
– Większy, niźli sądzicie – odrzekła, rozmazując na spoconym czole dziegieć, młoda, rudowłosa i ładna, choć nieco tęgawa kobieta. – Ojko nam pękło.
– Ha. Tedy bez kowala ani rusz.
– Aj, aj! – złapał się za lisią czapę drugi podróżny, brodaty Żyd w skromnej, lecz zadbanej i bynajmniej nie ubogiej przyodziewie. – Boże Izaaka! Nieszczęście! Biada! Co tedy czynić?
– Jechaliście – odgadł Reynevan z kierunku, który wskazywał dyszel – na Strzelin?
– Odgadliście, młody panie.
– Pomogę wam, a wy mnie w zamian podwieziecie. Ja, widzicie, też w tamtą stronę. A też mam kłopoty…
– Nietrudno to wymiarkować – Żyd poruszył brodą, a oczy błysnęły mu chytrze. – Żeście szlachcic, młody panie, to widać. A gdzie tedy wasz koń? Wozem, chociażeście przecie nie Lancelot, myślicie podróżować? Ale niech tam. Dobrze wam z oczu patrzy. Jam jest Hiram ben Eliezer, rabin kahału brzeskiego. W drodze do Strzelina…
– A jam jest – wesoło wpadła w słowo rudowłosa kobieta, naśladując sposób mówienia Żyda – Dorota Faber. W drodze w świat daleki. A wy, młody panie?
– Zwę się – zdecydował po krótkiej chwili wahania Reynevan – Reinmar Bielau. Posłuchajcie. Uczynimy tak. Ściągniemy jakoś wóz z mostku, wyprzężemy kobyłę, ja na niej na oklep do Oławy na podgrodzie skoczę, z owym ojkiem, do kowala. Trzeba będzie, to go i przywiozę. Bierzmy się do roboty.
Okazało się, że to nie tak łatwo.
Z Doroty Faber pożytek był mały, z leciwego rabbiego żaden. Choć chuderlawa kobyła zawzięcie tłukła kopytami w nadgniłe bale i parła na chomąto, posunęli wóz ledwie o sążeń. Reynevan sam nie był w stanie unosić wehikułu. Siedli wreszcie przy złamanej osi i przypatrywali się, dysząc, kiełbiom i minogom, od których aż ruszało się piaszczyste dno rzeczki.
– Mówiliście – zapytał Reynevan rudowłosą – że idziecie w świat. Dokąd?
– Za chlebem – odrzekła swobodnie, wycierając nos wierzchem dłoni. – Na razie, skoro pan Żyd łaskawie na wóz wziął, z nim do Strzelina, potem, kto wie, choćby i do Wrocławia samego. W moim fachu wszędy pracę najdę, ale chciałoby się najlepszą…
– W waszym… fachu? – zaczął kojarzyć Reynevan. -To… to znaczy… że…
– Właśnie. Jestem… Jak wy to mówicie… Ta, no… Jawnogrzesznica. Do niedawna z brzeskiego zamtuza „Pod Koroną”.
– Rozumiem – poważnie kiwnął głową Reynevan. – I razem jechaliście? Rabbi? Ty? Wziąłeś na wóz… Hmm… Kurtyzanę?
– Co miałem nie wziąć? – szeroko rozwarł oczy rabbi Hiram. – Wziąłem. Toć, proszę ja młodego pana, na strasznego wyszedłbym ciula, gdybym nie wziął.