Выбрать главу

– Bardzo dobrze też się stało – dodał burmistrz Sachs – że Reynevan na Śląsk powrócił, i dobrze, że do nas, do Oleśnicy, nie zaś do księstwa ziębickiego, gdzie brat jego u księcia Jana rycersko służy. To dobry chłopak i rozumny, choć młody, a w leczeniu ziołami tak zmyślny, że mało podobnych znajdziesz. Żonie mojej czyraki, co się jej na, tego tam, ciele pojawiły, wyleczył, córkę zasię z kaszlu ustawicznego uzdrowił. Mnie na oczy, co mi ropiały, dał odwar, przeszło, jak ręką odjął…

Burmistrz zamilkł, zachrząkał, wsunął dłonie w obszyte futrem rękawy delii. Jan Hofrichter popatrzył nań bystro.

– Tym sposobem – oświadczył – nareszcie przejaśniło mi się w głowie. Z owym Reynevanem. Już wszystko wiem. Choć bękarcią modą, ale krew piastowska. Syn biskupi. Ulubieniec książąt. Krewniak Nostitzów. Synowiec scholastyka wrocławskiej kolegiaty. Dla synów bogaczy kompanion ze studiów. Do tego, jakby nie dosyć, wzięty medyk, niemal cudotwórca, umiejący zaskarbić sobie wdzięczność możnych. A z czegóż to was wyleczył, wielebny ojcze Jakubie? Z jakiej, ciekawość, przypadłości?

– Przypadłości – rzekł zimno proboszcz – to żaden temat do debat. Powiedzmy więc bez detali, że wyleczył.

– Kogoś takiego – dodał burmistrz – nie warto tracić. Żal dać takiemu zginąć w rodowej wróżdzie dlatego jeno, że zapomniał się dla pary pięknych, tego tam, oczu. Niechże służy społeczności. Niechże leczy, skoro umie…

– Nawet – parsknął Hofrichter – z wykorzystaniem pentagramu na podłodze?

– Jeśli leczy – rzekł poważnie ksiądz Gall – jeśli pomaga, jeśli uśmierza bóle, to nawet. Takie zdolności to dar boży, Pan obdarza nimi wedle Swej woli i wedle Sobie jeno znanego zamiaru. Spiritus flat, ubi vult, nie nam dróg Jego dociekać.

– Amen – podsumował burmistrz.

– Krótko mówiąc – nie rezygnował Hofrichter – ktoś taki jak Reynevan winny być nie może? O to idzie? Hę?

– Kto jest bez winy – odrzekł z kamienną twarzą Jakub Gall – niechaj pierwszy rzuci kamieniem. A Bóg nas wszystkich osądzi.

Przez chwilę panowała cisza, tak głęboka, że dało się słyszeć szelest skrzydełek ciem, tłukących się u okien. Z ulicy Świętojańskiej dobiegło przeciągłe i śpiewne zawołanie strażnika miejskiego.

– Tak tedy, reasumując – burmistrz wyprostował się za stołem tak, że wparł się weń brzuchem – tumultu w grodzie naszym Oleśnicy winni są bracia Sterczowie. Szkód materialnych i obrażeń cielesnych na rynku powstałych winni są Sterczowie. Zdrowia utraty, a nie daj Boże śmierci jego wielebności przeora Steinkellera winni są bracia Sterczowie. Oni i tylko oni. To zaś, co przydarzyło się Niklasowi von Sterczą, było nieszczęśliwym, tego tam, wypadkiem. Tak księciu rzecz przedstawim, jeno wróci. Jest zgoda?

– Jest zgoda.

– Consensus omnium. – Concordi voce.

– A gdyby się gdzie Reynevan objawił – dodał po chwili milczenia proboszcz Gall – doradzam pojmać go cichcem i zamknąć. Tu, w naszym ratuszowym karcerku. Dla jego własnego bezpieczeństwa. Dopokąd sprawa nie ucichnie.

– Dobrze by było – dorzucił, oglądając swe pierścienie, Łukasz Frydman – zrobić to szybko. Zanim o całej aferze dowie się Tammo Sterczą.

Wychodząc z ratusza wprost w mrok ulicy Świętojańskiej, kupiec Hofrichter kątem oka złowił ruch na oświetlonej księżycem ścianie wieży, przesuwający się niewyraźny kształt, nieco poniżej okien miejskiego trębacza, a powyżej okien komnaty, w której dopiero co skończyła się rada. Spojrzał, osłaniając oczy przed przeszkadzającym światłem niesionej przez pachołka latarni. Ki diabeł, pomyślał i zaraz się przeżegnał. Cóż to tam łazi po murze? Puchacz? Sowa? Nietoperz? A może…

Jan Hofrichter wzdrygnął się, przeżegnał znowu, aż na uszy wcisnął kuni kołpak, otulił szubą i szparko ruszył w stronę domu.

Nie widział więc, jak wielki pomurnik rozpostarł skrzydła, sfrunął z parapetu i bezszelestnie, jak duch, jak nocny upiór poszybował nad dachami miasta.

Apeczko Sterczą, pan na Lednej, nie lubił bywać na zamku Sterzendorf. Powód był jeden i to prosty – Sterzendorf był siedzibą Tammona von Sterczą, głowy, seniora i patriarchy rodu. Względnie, jak mówili niektórzy – tyrana, despoty i dręczyciela.

W komnacie było duszno. I ciemno. Tammo von Ster nie pozwalał otwierać okien w obawie, by go nie zawiało, okiennice też musiały stale być zamknięte, bo światło raziło oczy kaleki.

Apeczko był głodny. I zakurzony po podróży. Ale nie było czasu ani na posiłek, ani na ochędożenie. Stary Sterczą nie lubił czekać. Nie zwykł też częstować gości. Zwłaszcza rodziny.

Apeczko łykał tedy ślinę, by zwilżać gardło – niczego do picia nie podano mu, rzecz jasna – i relacjonował Tammonowi oleśnickie wydarzenia. Robił to niechętnie, ale cóż, mus. Kaleka czy nie, paralityk czy nie, Tammo był seniorem rodu. Seniorem nie tolerującym nieposłuszeństwa.

Starzec słuchał relacji, rozparty na krześle w zwykłej dla siebie, niewiarygodnie koślawej pozie. Stary pokręcony piernik, pomyślał Apeczko. Cholerny połamany dziadyga.

Przyczyny stanu, w jakim znajdował się patriarcha rodu Sterczów, nie do końca i nie wszystkim były znane. Zgoda panowała co do jednego – Tammona trafił szlag, albowiem Tammo się wściekł. Jedni twierdzili, że starzec wściekł się na wieść, że jego osobisty wróg, znienawidzony książę wrocławski Konrad otrzymał sakrę biskupią i stał się najpotężniejszą osobistością Śląska. Jeszcze inni zapewniali, że feralny wybuch spowodowała teściowa, Anna z Pogorzelów, przypaliwszy Tammonowi jego ulubione danie – kaszę gryczaną ze skwarkami. Jak tam było naprawdę, nie odgadnąć, rezultat jednak był widomy i nie do przeoczenia. Sterczą po wypadku mógł poruszać – niezdarnie zresztą – tylko lewą ręką i lewą stopą. Prawą powiekę miał opadniętą zawsze, spod lewej, którą czasami podnieść zdołał, cięgiem wypływały śluzowate łzy, a z kącika przykurczonych w koszmarny grymas ust ciekła ślina. Wypadek spowodował też zupełną niemal utratę mowy, stąd wziął się przydomek starca – Balbulus. Jąkała – bełkotacz.

Utrata zdolności mówienia nie pociągnęła jednak za sobą tego, na co liczyła cała rodzina – utraty kontaktu ze światem. O, nie. Pan na Sterzendorfie nadal trzymał ród w garści i był postrachem wszystkich, a to, co miał do powiedzenia, mówił. Zawsze miał bowiem na podorędziu kogoś, kto potrafił zrozumieć i przełożyć na ludzki język jego gulgoty, charkoty, bełkoty i krzyki. Tym kimś było z reguły dziecko – któreś z licznych wnucząt lub prawnucząt Balbulusa.

Teraz tłumaczką była dziesięcioletnia Ofka von Baruth, która siedząc u nóg starca, stroiła lalkę w strzępki kolorowych szmatek.

– Tak tedy – Apeczko Sterczą skończył opowiadać i odchrząknąwszy, przeszedł do konkluzji – Wolfher przez posłańca prosił uwiadomić, że ze sprawą upora się rychło. Że Reinmar Bielau będzie schwytany na trakcie wrocławskim i poniesie karę. Teraz jednak ręce ma Wolfher związane, bo traktem podróżuje książę oleśnicki z całym dworem i różne ważne duchowne osoby, tedy nie ma jak… Nie ma jak pościgu wieść. Ale Wolfher przysięga, że złapie Reynevana. Ze można mu zawierzyć honor rodu.

Powieka Balbulusa podskoczyła, z ust wyciekła strużka śliny.

– Bbbhh-bhh-bhh-bhubhu-bhhuaha-rrhhha-phhh-aaa-rrh! – rozległo się w izbie. – Bbb… hrrrh-urrrhh-bhuuh! Guggu-ggu…

– Wolfher jest pieprzonym kretynem – przełożyła cieniutkim i melodyjnym głosikiem Ofka von Baruth. – Głupkiem, któremu nie zawierzyłbym nawet wiadra rzygowin. A jedyne, co on zdołen złapać, to jego własny kutas.