– Ojcze…
– Bbb… brrrh! Bhhrhuu-phr-rrrhhh!
– Milczeć – przełożyła, nie unosząc głowy, zajęta lalką Ofka. – Słuchać, co powiem. Co rozkażę.
Apeczko cierpliwie przeczekał charkoty i skrzeki, doczekał się przekładu.
– Ustalić każesz wpierw, Apecz – rozkazywał Tammo Sterczą ustami dziewczynki – która to baba z Bierutowa miała poruczony dozór nad Burgundką. Która to nie połapała się w prawdziwym celu tych dobroczynnych wycieczek do Oleśnicy. Względnie była w zmowie z gamratką. Babie trzydzieści pięć odlewanych rózeg. Na gołą rzyć. Tu u mnie, na moich oczach. Niech mam choć te trochę radości.
Apeczko Sterczą kiwnął głową. Balbulus kaszlnął, zacharczał i opluł się cały. Potem wykrzywił upiornie i zagęgał.
– Burgundkę zaś – przełożyła Ofka, czesząc małym zgrzebełkiem pakułowe włosy lalki – o której już wiem, że schroniła się u ligockich cysterek, nakazuję wydobyć stamtąd, choćby trzeba było brać klasztor szturmem. Potem zamknąć nierządnicę u mnichów nam przychylnych, przykładowo w…
Tammo raptownie przestał jąkać się i gulgotać, rzężenie zamarło mu w gardle. Wiercony przekrwionym okiem Apeczko zrozumiał, że starzec zauważył jego zakłopotaną minę. Że połapał się. Nie można było dłużej ukrywać prawdy.
– Burgundka – wyjąkał – zdołała umknąć z Ligoty. Cichcem… Nie wiedzieć dokąd. Zajęci pościgiem… Nie upilnowali… śmy.
– Ciekawe – przełożyła Ofka po długiej chwili ciężkiej ciszy – ciekawe, dlaczego wcale mnie to nie dziwi. Ale skoro tak, to niech i tak będzie. Nie będę sobie kurwą głowy zaprzątał. Niech tę sprawę załatwi Gelfrad, gdy wróci. Niech załatwi sprawę własnoręcznie. Mnie jego rogi nie obchodzą. W tej rodzinie to nic nowego zresztą. Mnie samego zdrowo musiano uwieńczyć. Bo nie może być, by to z moich własnych lędźwi zrodzili się tacy durnie.
Balbulus przez kilka chwil kaszlał, charczał i krztusił się. Ale Ofka nie przekładała, nie była to więc mowa, ale kaszel zwykły. Wreszcie starzec zarzęził, nabrał tchu, wykrzywił jak demon i walnął kosturem o podłogę, po czym dziko zagulgotał. Ofka przysłuchiwała się, włożywszy do buzi koniec warkocza.
– Ale Nikłaś – przełożyła – był nadzieją tego rodu. Prawdziwą moją krwią, krwią Sterczów, nie jakimiś popłuczynami po diabli wiedzą jakich kundlich koneksjach. Nie może więc być, by za jego przelaną krew morderca nie zapłacił. I to z nawiązką.
Tammo znowu łomotnął kosturem o podłogę. Kij wypadł mu z trzęsącej się dłoni. Pan na Sterzendorfie kaszlnął i kichnął, opluwając się i osmarkując. Stojąca obok Hrozwita von Baruth, córka Balbulusa, matka Ofki, otarła mu brodę, podniosła i wcisnęła do ręki kostur.
– Hgrrrhhh! Grhhh… Bbb…bhrr… bhrrrllg…
– Reinmar Bielau zapłaci mi za Niklasa – przekładała beznamiętnie Ofka. – Zapłaci, Bóg mi świadkiem i wszyscy święci. Wsadzę go do lochu, do klatki, do skrzyni takiej jak ta, w której Głogowczycy zamknęli Henryka Grubego, z jedną dziurą na pokarm i drugą na wprost przeciwnie, tak, by nawet podrapać się nie zdołał. I potrzymani go tak z pół roku. I dopiero potem zabiorę się za niego. A po oprawcę poślę aż do Magdeburga, bo wybornych tam mają oprawców, nie takich jak ci tu, na Śląsku, którym delikwent umiera już drugiego dnia tortur. O nie, ja sprowadzę mistrza, który poświęci mordercy Niklasa tydzień. Albo dwa.
Apeczko Sterczą przełknął ślinę.
– Ale żeby móc to zrobić, należy gaszka schwytać. A do tego trzeba głowy. Rozumu. Bo gaszek nie jest głupi. Głupi nie zostałby bakałarzem w Pradze, nie wkradłby się w łaski oleśnickich mnichów. I nie zdołałby tak gracko dobrać się do Gelfradowej Francuzki. Za takim spryciarzem nie wystarczy uganiać się jak dureń po wrocławskim trakcie, na śmiech się podawać. Nadawać sprawie rozgłos, który posłuży gaszkowi, nie nam.
Apeczko kiwnął głową. Ofka spojrzała na niego, pociągnęła zadartym noskiem.
– Gaszek – przekładała dalej – ma brata, siedzącego na nadaniu gdzieś podle Henrykowa. Jest dość prawdopodobne, że tam poszuka schronienia. Może i już poszukał. Inny zaś Bielau był, póki żył, klechą przy wrocławskiej kolegiacie, nie wykluczone więc, że łajdak zechce schronić się u łajdaka. Chciałem rzec, u jego wielebności biskupa Konrada. Starego opoja i złodzieja!
Hrozwita Baruth znów wytarła starcowi brodę, osmarkaną w gniewie.
– Gaszek ma nadto znajomków u duchaków w Brzegu.
W hospicjum. Tam właśnie mógł się nasz spryciarz udać, by zaskoczyć i zmylić Wolfhera. Co nie jest zresztą trudnym zadaniem. I wreszcie najważniejsze, nadstaw uszu, Apecz. Pewnym, że nasz gaszek zechce grać truwera, udawać jakiegoś zasranego Lohengrina czy innego Lancelota… Zechce zbliżyć się do Francuzki. I tam, w Ligocie, najpewniej go dostaniemy, jak pieska u ciekącej suczki.
– Jakże to, w Ligocie? – odważył się Apeczko. – Przecie ona…
– Uciekła, wiem. Ale on nie wie.
Stary pierdoła, pomyślał Apeczko, duszę ma jeszcze bardziej pokrętną niż ciało. Ale chytry jak lis. A wie, trza oddać mu cześć, dużo. Wszystko.
– Ale do tego, com dopiero był rzekł – przekładała na język ludzki Ofka – wy mi się marnie nadajecie, moi wy synowie i synowcy, krwie, podobno, z krwi i kości z kości mojej. Dlatego co tchu udasz się wpierw do Niemodlina, a później do Ziębic. Tam… Słuchaj dobrze, Apecz. Odnajdziesz Kunza Aulocka, zwanego Kyrielejson. I innych: Waltera de Barby, Sybka z Kobylej głowy, Storka z Gorgowic. Tym rzekniesz, że Tammo Sterczą płaci tysiąc złotych reńskich za żywego Reinmara von Bielau. Tysiąc, zapamiętaj.
Apeczko przełykał ślinę przy każdym nazwisku. Bo były to nazwiska najgorszych na całym niemal Śląsku zbirów i morderców, łotrów bez czci i wiary. Gotowych zamordować własną babkę za trzy skojce, a co dopiero za bajeczną sumę tysiąca guldenów. Moich guldenów, pomyślał gniewnie Apeczko. Bo to moja winna być scheda, po tym, gdy ten zatracony koślawiec wreszcie strzeli kopytami.
– Pojąłeś, Apecz?
– Tak, ojcze.
– Tedy precz, zabieraj się stąd. Jazda, w drogę, wykonać, com rozkazał.
Najpierw, pomyślał Apeczko, w drogę do kuchni, gdzie podjem sobie i wypiję za dwóch. Ty skąpy dziadu. A potem się zobaczy.
– Apecz.
Apeczko Sterczą odwrócił się. I spojrzał. Ale nie na wykrzywione i nabiegłe krwią oblicze Balbulusa, które nie po raz pierwszy wydało mu się tu, na Sterzendorfie, czymś nienaturalnym, niepotrzebnym, czymś nie na miejscu. Apeczko spojrzał w wielkie orzechowe oczy małej Ofki. Na Hrozwitę, stojącą za krzesłem.
– Tak, ojcze?
– Nie zawiedź nas.
A może, przemknęło mu przez myśl, to wcale nie on? Może jego tu już nie ma, może na tym krześle siedzi zewłok, półtrup, któremu paraliż doszczętnie wyżarł już mózg? Może to… one? Może to baby – młodziuśkie, młode, średnie i stare – rządzą na Sterzendorfie?
Prędko odpędził od siebie tę niedorzeczną myśl. – Nie zawiodę. Ojcze.
Apeczko Sterczą ani myślał spieszyć się z wykonaniem rozkazów. Szparko udał się, pomrukując gniewnie, do zamkowej kuchni, gdzie kazał podać sobie wszystko, czym rzeczona kuchnia dysponowała. W tej liczbie resztkę jeleniego udźca, tłuste świńskie żeberka, wielkie pęto krwawej kiszki, kawał obsuszanej praskiej szynki i kilka ugotowanych w rosole gołębi. Do tego cały chleb, wielki jak saraceński puklerz. Do tego, ma się rozumieć, wina, te najlepsze, węgierskie i mołdawskie, które Balbulus miał tylko do własnego użytku. Ale paralityk mógł być sobie panem w komnacie na górze, poza komnatą komu innemu należała się władza wykonawcza. Poza komnatą panem był Apeczko Sterczą.
Apeczko czuł się panem i zaraz po wejściu do kuchni pokazał, że nim jest. Pies zarobił kopniaka i ze skowytem uciekł. Uciekł kot, z gracją schodząc z trasy lotu rzuconej za nim warząchwi. Służące aż przysiadły, gdy o kamienną podłogę z nieopisanym hukiem wyrżnął żeliwny sagan. Najbardziej opieszała służąca dostała po karku i dowiedziała się, że jest kurewską niedojdą. Bardzo różnych rzeczy o sobie i swych rodzicielkach dowiedzieli się też pachołkowie, a kilku zaznajomiło się z pańskim kułakiem, twardym i ciężkim jak lite żelazo. Ten, któremu rozkaz przyniesienia win z pańskiej piwnicy trzeba było powtórzyć, dostał takiego kopa, że w drogę udał się na czworakach.