Jennifer Greene
Narzeczony Dla Czerwonego Kapturka
Oryginalny tytuł: “A groom for Red Riding Hood”
PROLOG
Mary Ellen Barnett zatrzasnęła drzwi samochodu, podwinęła do kolan ślubną suknię i wbiegła po schodkach do kuchni. Nie zatrzymując się nawet dla nabrania tchu, zamknęła drzwi na klucz, zaciągnęła zasłony, otworzyła piekarnik i włączyła gaz.
Samobójstwo jest dla tchórzy, lecz to jej nie przeszkadzało. Od lat była mistrzynią w tchórzostwie. Szczerze mówiąc, bardziej miała ochotę na morderstwo niż samobójstwo, ale to też było bez znaczenia. Miała już dość. Naprawdę. To, co ją spotkało dzisiaj – została porzucona przy ołtarzu – to nie pierwszy raz, kiedy zrobiła z siebie idiotkę, ale w końcu ostatni.
Mdląco słodkie opary gazu szybko wypełniły niewielką kuchnię. Za szybko. Niech to licho, zaczynały ją dławić. Nie potrafi się tak zabić. Prędzej zwymiotuje.
Niecierpliwie zamknęła dopływ gazu, zatrzasnęła piekarnik i wypadła na zewnątrz.
Musi być jakiś inny sposób. Zerwała długi biały welon, przysiadła na stopniu i zaczerpnęła świeżego powietrza.
Od wybrzeży Georgii płynęła aromatyczna bryza. Piękno tego cholernego wieczoru zapierało niemal dech w piersiach. Normalnie w święta Bożego Narodzenia było zimno, mokro i ponuro, ale nie w tym roku. Podmuch wiatru, delikatny jak pieszczota i cichy jak szept, rozwiewał jej włosy. Na aksamitnym niebie błyszczały gwiazdy i srebrny księżyc.
Noc była tak diabelnie cudowna, że Mary Ellen prawie nie mogła się skupić na samobójstwie. Jednak niedoszła panna młoda była wściekle i uparcie zdeterminowana. Ile już razy popełniła kłopotliwe, haniebne, poniżające pomyłki? Miliony. Wady jej charakteru były nie do naprawienia. Bóg wiedział, że próbowała. I chociaż jej godność i szacunek dla siebie praktycznie nie istniały, nie brakło jej wyobraźni. Sztuka polegała na tym, by zaprząc ten płodny umysł do poszukiwania skutecznych metod samobójstwa.
Podparła brodę. Mijały minuty. Choć posępnie i uparcie skupiała się na morderczych myślach, samobójstwo okazywało się nie takie proste.
Gaz odpadał. Wypadek samochodowy też. Zbyt wielkie było ryzyko, że kogoś zrani. A jeśli nie zginie, może skończyć jako ludzka roślina, podłączona do masy urządzeń, którymi ktoś będzie musiał się zajmować. Wykluczone. Powiesić się, to jeszcze gorzej – ktoś odnajdzie jej makabryczne zwłoki. Uświęcona tradycją metoda podcinania sobie żył miała tę samą wadę. Zresztą Mary Ellen nienawidziła naprawdę nienawidziła, widoku krwi. Skoncentrowała się bardziej.
Trucizna wydała się jej wspaniałym pomysłem, ale sama myśl o wypiciu płynu do czyszczenia kanalizacji była zbyt odrażająca. Najłatwiej byłoby połknąć tabletki nasenne, lecz ten sposób też stwarzał pewne problemy. Zawsze miała końskie zdrowie. Jedynym lekiem, jaki miała pod ręką była aspiryna.
Utopienie się było pewnym rozwiązaniem, ale niezwykle trudnym. Pływała jak ryba. Umrzeć z głodu? Mary Ellen wzniosła oczy ku niebu. To się jej nie uda. Zawsze miała wilczy apetyt. Jeśli znajdzie coś do jedzenia z pewnością nie zdoła się powstrzymać. Zmarszczyła czoło. Przecież musi istnieć jakiś sposób.
Jakaś efektywna metoda samobójstwa. Coś czystego i wyglądającego na wypadek. Wszyscy w mieście wiedzieli, że jest załamana po dzisiejszej panicznej ucieczce z kościoła więc wypadek w wyniku nieostrożności będzie zrozumiały. Nie chciała by ktoś obwiniał o to siebie. Nikogo w życiu świadomie by nie skrzywdziła.
Ale, niech to diabli, nie przychodziło jej na myśl nic, co spełniałoby te kryteria.
Im dłużej myślała tym pewniejszy wydawał się nieprzyjemny wniosek, że jednak, do diabła musi pozostać przy życiu.
Ledwie dotarła do niej ta posępna myśl, gdy na jej miejscu pojawiła się alternatywa. Może uciec. Jeśli była takim tchórzem, by myśleć o samobójstwie – a była – nie powinna się wahać przed ucieczką od swoich kłopotów. Nikt za nią nie zatęskni, a wszyscy odetchną z ulgą Od przyjścia na świat była głównym problemem dla wszystkich, których kochała. A łatwiej zdoła przeżyć to ostatnie fiasko i poniżenie, jeśli sama usunie się ze sceny.
Pomysł ucieczki coraz bardziej się jej podobał. To może zrobić. Zniknie. Stanie się kimś innym. Wyjedzie tam, gdzie nikt jej nie zna i nie ma pojęcia o tym, co zrobiła ze swoim życiem.
Najlepiej, gdyby to było miejsce bez mężczyzn. Po raz ostatni zrobiła z siebie idiotkę wobec jakiegokolwiek faceta. Ale ten drobny szczegół stanowił raczej wyzwanie niż problem. Na ogromnych połaciach Stanów Zjednoczonych z pewnością istnieje miejsce bez mężczyzn. Po prostu musi je znaleźć.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Steve Rawlings pchnął drzwi do knajpy Samsona i otrzepał śnieg z butów. Światło zakłuło go w oczy. Ściągnął rękawice, czapkę i odruchowo skierował się do stolika w tyle sali. Tak jak się spodziewał, przy barze było tłoczno. Ludzie nie mieli nic do roboty w mroczną śnieżną poniedziałkową noc w Eagle Falls. Mogli tylko pić i dyskutować głośno o meczu.
Na ekranie czarno – białego telewizora nad barem szalały Lwy. Obraz był nieostry; nie najlepszy odbiór to rzecz zwykła w tym odizolowanym zakątku Półwyspu Michigan. Równie zwykła jak płynące szerokim strumieniem piwo. Kilku ludzi obejrzało się na przechodzącego Steve'a. Nikt nie skinął mu głową nie poprosił, żeby się przysiadł. Pewnie przewróciłby się z wrażenia gdyby ktoś spróbował. Jego praca dawała mu popularność roznoszącej zarazę piranii. Był do tego przyzwyczajony. Jak dotąd, chłopcy obchodzili go z daleka, lecz nie okazywali wrogości. Do licha, bywał już w miejscach, gdzie ludzie witali go dubeltówką.
Chuchając w dłonie, usiadł na wytartej sosnowej ławie. Na zewnątrz panował mróz. Pracował na dworze prawie sześć godzin. Buty pokrył mu lód, palce zdrętwiały, a w brzuchu burczało z głodu. Niezgrabnie rozpiął i zsunął z ramion kurtkę. Schylił głowę i wtedy usłyszał miękki kobiecy głos. Podniósł wzrok.
Oczywiście, były kobiety w Eagle Falls, tyle że w niewielkiej liczbie. Mieszkało tutaj najwyżej kilkuset ludzi. Letnie domki i myśliwskie chatki o tej porze roku były zabite deskami. Nawet tartaki zamykano na zimę. Stałych mieszkańców było niewielu. Ten region przyciągał miłośników pustkowi, samotników i niektóre rodziny. Nie było tu samotnych kobiet, a to z oczywistego powodu, że niewiele rzeczy mogło tu zainteresować samotną kobietę.
A zwłaszcza młodą kobietę, taką jak ona.
Wyróżniała się niczym róża wśród chwastów. Na twarzy nie miała ani jednej zmarszczki – musiała być poniżej trzydziestki – i mierzyła jakieś metr sześćdziesiąt pięć. Krótko ścięte i proste jasnobrązowe włosy lśniły jedwabiście. Trudno było ją nazwać klasyczną pięknością, raczej miłą i uroczą dziewczyną. Miała zadarty nosek, dołki w brodzie i ciemne brwi nad wielkimi, zdumiewająco niebieskimi oczami. Małe usta o kształcie luku były pozbawione szminki i różowe jak płatek peonii.
Steve roztarł zmarznięte ręce i uważnie ją obserwował. Była ubrana w luźną flanelową koszulę narzuconą na czarny golf i dżinsy. Rzeczy wyglądały na nowe: dżinsy wciąż były sztywne, a buty błyszczące. Materiał spodni ciasno opinał ładną pupę. Mężczyzna musiałby być też jednocześnie ślepy i głupi, żeby nie zauważyć, jak przepiękne piersi okrywał golf. Nie miał pojęcia, co ona może tu robić.
Samson, właściciel baru, był już stary i cierpiał na artretyzm. Steve rozumiał, dlaczego ten sknera wynajął kogoś do pomocy, tyle że nie miał pojęcia skąd wzięła się ta dziewczyna. Możliwe, że pracowała już jako barmanka lub kelnerka, ale czemuś w to wątpił. Marszcząc brwi, obserwował, jak niezgrabnie niesie ciężką tacę. Niezdarne żonglowanie kuflami piwa sugerowało całkowity brak doświadczenia w wykonywanym zawodzie.