Выбрать главу

– O Boże, Steve, jesteś okropnie gorący!

– Wiem – odparł żałośnie. Władczo kiwnęła na niego palcem.

– Muszę położyć cię do łóżka. W tej chwili. I nie chcę słyszeć żadnych sprzeciwów.

– Tak jest, pszepani.

– Zaciągniemy zasłony, damy ci coś do picia i aspirynę. Możesz podyktować mi przepis na odżywkę dla wilcząt, nie wstając z łóżka. O nic nie musisz się martwić, Steve. Kiedy przygotuję butelki, pojadę dokładnie w to samo miejsce, gdzie zawsze parkujesz swoją półciężarówkę. Stamtąd umiem już trafić do legowiska wilków. Karmiłam małe wystarczająco wiele razy, by wiedzieć, jak to się robi. Wszystko pójdzie znakomicie. W efekcie wrócę tu, zanim zdążysz się zorientować.

Podczas tego monologu zapędziła go z powrotem do sypialni i dopilnowała, by położył się do łóżka. Następnie przykryła go miękką kołdrą i grubym kocem. To jej jednak nie zadowoliło. Wyszukała wełnianą kapę i położyła na wierzch stosu.

– Czy jest ci dość ciepło? – spytała z niepokojem. Jak wężowi na rozżarzonej pustyni.

– Wszystko w porządku – odparł cicho. – I dziękuję.

– Moje biedactwo. Okropnie wyglądasz.

– Miewałem się lepiej – przyznał.

– Grypa bywa paskudna, prawda? – Mary Ellen zaczęła przygładzać i poklepywać pościel. Po chwili Steve odniósł wrażenie, że teraz ma już autentyczną gorączkę. Przez wszystkie te okrycia dotykała paru wrażliwych części jego ciała. Możliwe, że ona także to pojęła bo gwałtownie odsunęła się od łóżka.

– A teraz mów szczerze. Czy miałeś jakieś problemy z żołądkiem? Może rozwolnienie? Jeśli nie powiesz wszystkiego, nie będę wiedziała jakich lekarstw potrzebujesz.

– Ależ nie! Absolutnie!

Mary Ellen miała niezwykle głębokie, aksamitne oczy, jednakże w tej chwili połyskiwała w nich przebiegłość godna dowódcy armii.

– Tylko bez wykrętów! Oboje jesteśmy dorośli. Każdy człowiek miewał takie wstydliwe grypy. Nie kłamiesz?

– Jak Bozię kocham.

– W porządku. Zaraz zabiorę się do robienia odżywki dla szczeniąt.

Przygotowanie mleka napełnienie butelek i nałożenie kompletnego stroju zimowego zajęło jej dwadzieścia minut. Gdy tylko samochód Mary Ellen opuścił podjazd, Steve wyskoczył z łóżka.

Niebezpiecznie było chorować przy tej kobiecie. Raz popełnił ten błąd i nie zamierzał go powtarzać. Jak dotąd jego plan sprawdzał się jednak znakomicie. Musiał coś zrobić, by znów zaczęła z nim rozmawiać. Łatwo było zgadnąć, że nic – pożar, powódź ani trzęsienie ziemi – nie powstrzyma tej kobiety, jeśli uzna że ktoś jej potrzebuje. Znów zachowywała się w jego obecności zupełnie naturalnie. Zresztą dokładnie na to liczył.

Nie oznaczało to jednak, że choć przez moment zamierzał naprawdę zostawić ją samą wśród wilków.

Pojechał własnym wozem boczną drogą z dala od szlaku, który wybrała Mary Ellen. Następnie włożył rakiety i pomaszerował w stronę legowiska. W kieszeni miał lornetkę, na pasku przerzuconym przez ramię wisiał karabinek z nabojami usypiającymi. Nigdy nie puściłby Mary Ellen samej, gdyby spodziewał się jakichkolwiek problemów. Wilki znały ją już całkiem dobrze i akceptowały jej obecność w pobliżu szczeniąt. Mimo wszystko karabinek stanowił dodatkowe zabezpieczenie, a obecność Steve'a w odległości nie większej niż siedem – osiem metrów była żelazną gwarancją bezpieczeństwa Mary Ellen, choć ona sama nie miała o tym pojęcia.

Ukrył się w rozłożystych gałęziach wielkiego, gęstego świerku rosnącego na szczycie zbocza. Kiedy ma się na nogach rakiety, nie da się biec zbyt szybko, mimo to – jak się tego spodziewał – pierwszy przybył na miejsce. Mary Ellen nie tylko maszerowała wolniej niż on, ale na grzbiecie targała jeszcze cały sprzęt do karmienia.

Kilka metrów za plecami usłyszał niemal bezszelestne stąpanie po śniegu. Wilki. Tego ranka musiały być szczególnie ospałe – sądził, że zjawią się znacznie wcześniej. W oczekiwaniu na Mary Ellen starannie wyczyścił szkła lornetki. Czuł coraz większe wyrzuty sumienia.

Według kodeksu etycznego Steve'a porządny mężczyzna nigdy nie zmusza kobiety do zrobienia czegoś, czego by się bała. Mary bała się wilków. A także jego. Wbrew temu, co zdarzyło się na owym miękkim dywaniku przed kominkiem w jej chacie, nawet idiota zorientowałby się, że od tego czasu nie ma ochoty się z nim widywać. Miała prawo podjąć taką decyzję i facet, który by się z tym nie pogodził, należał do kategorii pełnych egoizmu wieprzów.

Steve podejrzewał, że źródłem kompleksów Mary Ellen był ten sukinsyn, z którym się zaręczyła. Jednak domysły niczego nie wyjaśniały, a Mary na najmniejszą wzmiankę o byłym narzeczonym zamykała się w sobie. Steve nie potrafił jej przekonać, aby uwierzyła własnym uczuciom i zaufała mu. Zauważył jednak, że za każdym razem, kiedy spychał swą wybrankę z urwiska – nie kiwnąwszy nawet palcem, by jej pomóc – zyskiwała nieco wiary we własną siłę i słuszność swoich osądów.

W tym momencie dostrzegł jej czerwony kaptur, podskakujący w głębi jaru. Zanim jeszcze dotarła na polanę i zaczęła porządkować przyniesione rzeczy, dobiegł go jej głos. Z początku na jego dźwięk uśmiechnął się. Mówiła do wilków, dokładnie tak, jak robił to on: spokojnym, cichym tonem, który pozwalał zwierzętom zorientować się w jej położeniu. Jedynie treść jej monologu różniła się nieco od słów Steve'a.

– W porządku, wy tam. Wiecie, że tu jestem. Ja też wiem, że tu jestem. Wszyscy wiedzą że tu jestem, więc możecie znowu uciąć sobie drzemkę i zapomnieć o mnie. Wszyscy zachowamy spokój i… cholera!

Steve wychylił się naprzód, skupiając uwagę na Białym Wilku. Poprzednio za każdym razem, kiedy Mary Ellen zjawiała się w pobliżu, wielki zwierz nie odrywał od niej wzroku. Steve rozumiał ową fascynację samca alfa, sam bowiem miał obsesję na punkcie tej damy, a poza tym dobrze znał swego starego przyjaciela. Biały Wilk potrafił zachować się jak dżentelmen i, jak dotąd, zawsze utrzymywał stosowny dystans.

Jednak nie tym razem. Pozostałe wilki z grupy zajęły pozycje obronne na szczycie zbocza, jakby przywódca wydał im rozkaz pozostania z tyłu, jednakże Biały Wilk śmignął w dół niczym srebrzysta błyskawica i podbiegł wprost do wejścia jaskini, blokując je całkowicie. Odwróciwszy się do Mary Ellen lekko odsłonił wspaniałe, śnieżnobiałe, ostre zęby.

– Niech to szlag. Cholera. Chyba zaraz zwymiotuję – mruknęła tym samym spokojnym tonem Mary Ellen.

Steve bezszelestnie zsunął z ramienia karabinek i wycelował.

– Posłuchaj mnie, słoneczko. Rozumiem, jak się czujesz. Jestem przecież przedstawicielką tych paskudnych ludzi – ciągnęła Mary uwodzicielsko. – Czemu miałbyś mi ufać, nie? Do diabła, nawet ja sama sobie nie ufam. Namieszałam w swoim życiu tak bardzo, że nie potrafisz sobie tego nawet wyobrazić, robaczku, ale zawsze w końcu nadchodzi taki moment, kiedy kobieta nie może dalej ustępować. Jeśli za każdym razem, kiedy napotka poważniejszy problem, natychmiast zaczyna uciekać, w końcu traci też szacunek dla własnej osoby. Postaraj się mnie zrozumieć. Nie zamierzam więcej zawracać, nawet dla ciebie. Obawiam się, że znaczy to, iż w jakiś sposób będziemy musieli się zaprzyjaźnić. Podejdź tutaj.

Melodia tej łagodnej przemowy na moment zahipnotyzowała Steve'a, szybko jednak otrząsnął się z transu, ujrzawszy, jak Mary Ellen zdejmuje rękawiczkę i wysuwa naprzód swą wąską białą dłoń. Poczuł nagły dopływ adrenaliny do krwi. Najgorszą rzeczą było wykonanie jakiegokolwiek gestu, który wilk mógłby zinterpretować jako przejaw agresji. Wbijał jej to do głowy od czasu pierwszego spotkania z wilczętami.