Przeszedł przez salę tak cicho, że nikt go nie zauważył, póki nie chwycił kelnerki i uwolnił z uścisku Freda.
– Hej – zaprotestował Claire.
Wystarczyła sekunda, by dziewczyna odzyskała równowagę. Przez ten krótki moment Steve trzymał dłonie na jej talii, czuł ciepło sprężystego ciała, pochwycił delikatny kobiecy zapach. Podniecała go, to było pewne.
– Hej! – warknął znowu Fred. Poderwał się, niemal przewracając stolik.
Steve nie miał czasu, więc westchnął z żalem. Trudno zaprzeczyć, że ten człowiek sam prosił o kłopoty. Fred pił już od wielu godzin. Chuda twarz była zaczerwieniona, a oczy błyszczały wściekłością. Steve chwycił go za kołnierz koszuli.
– Martwię się, jak dojedziesz do domu po tym pijaństwie – powiedział spokojnie. – Jako dobry przyjaciel powinienem pomóc ci wytrzeźwieć.
Krzesła zaszurały po drewnianej podłodze. W sali zaległa całkowita cisza. Jedynym dźwiękiem był wrzask sprawozdawcy telewizyjnego. Nikt nie próbował zagrodzić drogi, kiedy Steve popychał Freda do drzwi. Nie protestowali. To najlepsza zabawa, jaką mieli tej nocy, z wyjątkiem zaczepiania tej małej.
Wiatr ucichł w końcu, ale gdy Steve otworzył drzwi, dmuchnęło powietrzem zimniejszym niż serce wiedźmy. Wciągnął do płuc mroźny powiew. Świeży śnieg lśnił w mroku jak srebro. Steve puścił Freda, pochylił się, nabrał garść śniegu i natarł mu nim twarz. Miał rację. Fred natychmiast wytrzeźwiał. Próbował zadać cios. Za to głupie posunięcie Steve jeszcze raz natarł go śniegiem.
– Tam, skąd pochodzę, mężczyzna nie zaczepia kogoś słabszego niż on sam. Tylko tchórze tak robią. Zrozumiałeś, o co mi chodzi, czy chcesz to jeszcze przedyskutować?
Najwyraźniej Fred był w nastroju do poważnych dyskusji. Wyrzucił z siebie wiązankę jednosylabowych słów, a także szczegółowy komentarz na temat moralności matki Steve'a, jej zamiłowania do wojska oraz niepewnych upodobań seksualnych jego ojca. Ale nie próbował atakować.
– Posłuchaj, jesteś pijany – stwierdził spokojnie Steve. – To głupio bić się w takim stanie. Kiedy wytrzeźwiejesz i nadal będziesz miał na to ochotę, możemy się spotkać. Załatwię cię, jeśli naprawdę ci na tym zależy. Tylko zostaw tę panią w spokoju, zgoda?
Fred uznał, że ta uwaga wymaga kolejnej długiej rozprawy na temat charakteru, zalet i męskości Steve'a a raczej braku tych cech. Minął dłuższy czas, nim skończył mu się zapas obelg. Steve słuchał cierpliwie. Japończycy od wieków rozumieli, że kiedy mężczyzna stracił twarz, stawał się niebezpieczny. Żaden człowiek nie zapomina chwili swego poniżenia. Dlatego pozwolił Fredowi wygadać się do woli i nie rozprawił się z nim na oczach kolegów. Nie chciał mieć w nim wroga, jak zresztą w nikim w Eagle Falls. Chciał tylko, by dali spokój niebieskookiej kelnerce.
Fred zakończył swoją wiązankę. Płomień gniewu przygasał w jego oczach, a poziom adrenaliny wracał do normy. Był teraz zmarznięty, trząsł się w samej koszuli, a roztopiony śnieg ściekał mu z twarzy na szyję. Kilka minut na mrozie zwykle było sposobem na wszystko, nawet na urażone męskie ego i temperament. Steve spojrzał mu w twarz i odszedł.
Mężczyźni. Ponieważ jedyną rzeczą której Mary Ellen postanowiła unikać, były kontakty z przedstawicielami płci odmiennej, wydawało się wyjątkową ironią że wylądowała w gnieździe żmij. Oczywiście, psucie wszystkiego było jej specjalnością. Nigdy nie popełniała drobnych pomyłek. Zawsze przytrafiały się jej wielkie, klasyczne, przygnębiająco kłopotliwe błędy.
Wsunęła włosy pod czapkę i chwyciła za kijki. Wciągnęła w płuca czyste, rześkie powietrze i raz jeszcze spróbowała samą siebie przekonać, że przeprowadzka tutaj była najlepszą rzeczą jaka jej się w życiu trafiła. To fakt, nie doceniła liczby mieszkających tu mężczyzn. Podobnie nie rozważyła kłopotliwej sprawy pieniędzy. W najgorszych koszmarach nie przewidywała, że będzie pracować w barze, ale tu po prostu nie było innej pracy.
Mimo wszystko, swoją zmianę u Samsona zaczynała dopiero o czwartej. Do tego czasu była wolna.
Biegowe narty zostawiały wyraźny ślad na świeżym śniegu. Otaczały ją cuda. Wychowana na południu, nawet nie wyobrażała sobie takiego śniegu. Sosnowe lasy były ciche i spokojne. Tam, gdzie prześwitywało słońce, świeży śnieg lśnił srebrzyście na szmaragdowych gałęziach. Przez drogę przebiegł kudłaty królik. Nie wiedziała dokąd zmierza. To nie było ważne. Słusznie przewidywała że w tym odludnym zakątku odrodzi się na nowo. Wokół czekały na zbadanie nieskończone połacie lasów. Wynajęta chatka była idealną przystanią dla kobiety, która planowała żyć jak pustelniczka i mniszka. Nie było rodziny, którą mogłaby rozczarować. Nie było całego miasteczka które zaglądało jej przez ramię, czekając na następną okazję do powiedzenia: „A nie mówiliśmy”. I chociaż wszyscy ci Fredowie, George'owie i Benowie doprowadzali ją w barze do szalu, w ciągu dnia nie musiała oglądać żadnej ludzkiej istoty.
W jej myślach pojawiła się wizja niebieskookiego olbrzyma.
Myślała o nim, po prostu dlatego, że niczym to nie groziło, nie budziło żadnych pragnień. Zapamiętała niezwykły wzrost obcego, spojrzenie jego zadziwiających oczu. Pamiętała, że uznała go za niesamowitego faceta i z tego samego powodu nie czuła się zaniepokojona. Tacy faceci nigdy się nią nie interesowali. Wyglądała zbyt zwyczajnie.
Przez cały czas, gdy go obsługiwała był uprzejmy, spokojny, nie posuwał się do żadnych kpin i przekomarzań. Obserwowanie go, to jak oglądanie wystawy zamkniętego sklepu ze słodyczami. Nie groziło jej, że skuszą ją niebezpieczne kalorie. Lecz na pewno go nie zapomni.
Nie zapomni tego, jak nagle się zerwał i wyrzucił Freda Claire'a. Poruszał się jak łowca, szybko i pewnie. Wyciągnął Freda z baru, nim ktokolwiek zauważył, co się dzieje. Nie powiedział ani słowa, nawet nie wrócił do środka. Mary Ellen nie wiedziała, co zrobił, ale kiedy pan Zaczepialski usiadł z powrotem przy stoliku, był grzeczny jak uczeń szkółki niedzielnej.
Miała dług wobec tego olbrzyma. Podziękuje mu – jeśli znów go zobaczy. Świeży śnieg skrzypiał pod nartami. Nie jeździła jeszcze zbyt dobrze. Złapała rytm, a rześkie powietrze zaróżowiło jej policzki.
Każdego dnia wyruszała w innym kierunku. Była załamana, kiedy się tu zjawiła. Od czasu do czasu myślała jeszcze o Johnnym. Niekiedy budziła się zlana potem, na nowo przeżywając koszmar panny młodej, czekającej w białej sukni w kościele w wigilię Bożego Narodzenia. Całe miasto czekało na pana młodego, który się nie pokazał.
To poniżające wspomnienie wciąż budziło dreszcz… Lecz z wolna uświadamiała sobie, że nie to sprawiało jej największy ból. Rzecz w tym, że znów się pomyliła. O jeden raz za dużo. Znów zrozumiała, że jest nie kochana. Johnny okazał się nic niewart, ale nie w tym tkwił problem. Jej godność była w stanie gorszym niż pokruszone ciasteczko.
Weszła na wzgórek, potem ugięła kolana i zjechała w małą kotlinkę. Na dole zatrzymała się i zdjęła rękawiczkę, by sięgnąć do kieszeni po kompas. Północny wschód. Jeśli dalej podąży w tym kierunku, w końcu dotrze do Jeziora Górnego. Chociaż krajobraz był całkiem nieznany, wiedziała gdzie jest, i nie obawiała się, że zgubi drogę. Wsunęła kompas do kieszeni i właśnie wciągała rękawiczkę, gdy zobaczyła zwierzę.
W pierwszej chwili nie poczuła strachu. Zwierzak wyglądał jak pies. Syberyjski husky. Miał długi pysk, szpiczaste uszy i lśniące czarne oczy. Przepiękne gęste futro było niemal równie białe jak śnieg. Uśmiechnęła się. Wielki Boże, był wspaniały, stojąc tak na wzgórku dziesięć metrów od niej; królewski i nieruchomy jak posąg. – No co, mały – powiedziała cicho. – Zgubiłeś się?