Marina Diaczenko, Siergiej Diaczenko
Następca
Tom 3 cyklu Tułacze
Przełożył Witold Jabłoński
Tyt. oryginału: Преемник
Prolog
Chłopczyk siedział ukryty za kufrem, gdzie czuć było kurzem. Zasłaniające okno kotary wznosiły się nad nim jak masywne, zapylone kolumny. W słonecznych promieniach trzepotał się chaotycznie białawy mol.
Za oknem brzęczało żelazo i tętniły kopyta. Mówiono tam: „wrogowie” i jeszcze: „wojna”, lecz tutaj, w domu byli przecież ojciec i matka, bliscy i niezawodni, jak owe słoneczne łuki, podpierające sufit…
Bał się jednak starca. Był dla niego obcy i niepojęty. W jego obecności nawet swoi wydawali się inni niż dotychczas. Rodzice nie zwracali uwagi na syna, tak jakby starzec był chmurą, która przesłoniła chłopcu słońce. Na pewno też bali się starego. Inaczej, dlaczego mieliby mu to oddawać?
Chłopczyk płakał, oblizując łzy. Ta rzecz… Ta niezwykła rzecz. Czyżby miało jej zabraknąć? Nie będzie więcej tych świątecznych dni, gdy mama wydobywała ją ze szkatułki i pozwalała mu, zazwyczaj w nagrodę, dotknąć tego choć jednym palcem? Pozwalała napatrzeć się do syta i śledzić wzrokiem świetlisty zajączek, tańczący na suficie…
Mówili coś o plamie rdzy, której naturalnie nie było. I jeszcze o wojnie. Chłopiec wyobraził sobie las kopii z wąskimi proporcami, rozdwojonymi jak żmijowe języki… Całe mnóstwo dorodnych jeźdźców i przyjemną woń prochu… Jego ojciec i tak wszystkich pokona.
Dlaczego jednak starzec tylko kiwa milcząco głową?
Mokrym od łez palcem chłopczyk rysował na kufrze paskudne gęby. Krzyczeli na niego, kiedy rysował złe mordy. W tej chwili z osobliwą satysfakcją wykreślał usta wykrzywione kącikami w dół, groźnie zmarszczone brwi… A niech go ukarzą…
Potem złoty przedmiot błysnął na obcej dłoni, znalazł się między długimi palcami starca. Chłopczyk nie wytrzymał, wyskoczył z wrzaskiem ze swojej kryjówki, chcąc wyrwać tamtemu zabawkę, nie mogąc uwierzyć, że tym razem jego zachcianka pozostanie niezaspokojona…
– Luarze!
Na policzkach matki pojawiły się czerwone plamy. Ojciec mówił coś surowo. Chłopiec sam już tymczasem pożałował swego wyskoku. Starzec patrzył nań uporczywie, przenikliwie, badawczo. Dziwne, że dzieciak nie zmoczył od tego spodenek.
Na dnie przejrzystych, jakby szklanych oczu przebiegł jakiś cień. Obwisłe, bezrzęse powieki zadrgały. Chłopak najeżył się. Starzec przeniósł wzrok na jego matkę.
– Nazwała go pani tak na cześć Łujana?
Zza okna dobiegał tupot podkutych butów. Donośny głos wykrzykiwał coś groźnym, rozkazującym tonem. Starzec westchnął.
– Kiedy mały kamyk obrusza się ze szczytu… pozostaje nadzieja, że wpadnie w jakiś dołek i nie spowoduje lawiny.
Zawsze trzeba mieć nadzieję.
Chłopczyk pochlipywał, trąc kułakami oczy i czepiając się rękawa ojcowej kurty. Nie zauważył, jak dziwnie spojrzeli na siebie rodzice.
Starzec uśmiechnął się smutnie.
– Los od dawna naznaczył twoją rodzinę, panie Soll.
Matka przewróciła trwożnie oczyma. Ojciec milczał, trzymając się za policzek, jakby poczuł nagły ból zęba. Staruszek skinął głową.
– W zasadzie… to głupstwo. Zapomnijcie o tym, co powiedziałem.
Kiedy zamknęły się za nim drzwi, poczucie straty zastąpiła ulga.
Ciepła dłoń, w której całkiem niknęła jego drobna rączka. Będziesz miał dużo innych zabawek. Nie płacz, Dzionku.
Rozdział pierwszy
A jednak zdążyliśmy! Szczęśliwie brama miejska zatrzasnęła się za naszymi plecami, a mogła przed nosem. Nie bez powodu Flobaster wrzeszczał na nas całą drogę. Spóźnialiśmy się, ponieważ o świcie złamaliśmy oś, a stało się tak dlatego, że senny Mucha przegapił wybój na drodze. Był senny, gdyż Flobaster, nie żałując pochodni, męczył nas próbą prawie do rana… Musieliśmy odwiedzić kuźnię. Flobaster ochrypł, targując się z kowalem, potem splunął, zapłacił i raz jeszcze zbił Muchę.
Oczywiście wieczorem byliśmy zbyt zmęczeni, by się radować, że jednak zdążyliśmy wjechać do miasta, przepełnionego rozbawionymi tłumami. A cóż dopiero będzie jutro… Nikt z nas nie podniósł nawet głowy, żeby nacieszyć wzrok wysokimi dachami i złotymi chorągiewkami. Tylko Mucha, któremu wszystko było obojętne, słysząc wiwaty rozdziawił w ziewnięciu swoje małe usteczka.
Główny plac okazał się całkowicie zapchany wozami i namiotami rozsądniejszych konkurentów. Udało się w końcu ciężko wywalczyć kąt, w którym ledwie zmieściły się nasze trzy wozy. Po naszej lewej stronie znajdował się cyrk wędrowny, gdzie w klatce pod gołym niebem smętnie ziewał zagłodzony niedźwiedź. Po prawej był teatrzyk kukiełkowy: z otwartych skrzyń sterczały drewniane nogi wielkich marionetek. Naprzeciwko rozłożyli się obozem nasi starzy znajomi, komedianci z wybrzeża. Zdarzało się nam spotykać ich na niezliczonych jarmarkach i często ujmowali nam sporą część zarobku. Właśnie sprawnie zbijali podesty. Flobaster nachmurzył się. Odeszłam na bok, żeby cichutko parsknąć: cha, cha, czyżby staruszek miał nadzieję być tutaj pierwszym i jedynym? To przecież oczywiste, że na tutejszy Dzień Wszelkiej Radości przyjeżdżają wszyscy, nawet z bardzo dalekich stron, tylko pod jednym warunkiem. Warunek był bardzo prosty. Pierwszy numer programu powinien zawierać ścinanie głowy, wszystko jedno czyjej. Dziwny gust mają ci mieszczanie. Weźmy chociażby tę zabawną kukłę wisielca, przyozdabiającą gmach sądu…
Święto rozpoczęło się o świcie.
Nawet my daliśmy się lekko zwariować, chociaż byliśmy doświadczonymi aktorami, nie zgrają wiejskich amatorów. Zdarzały się nam po drodze różne świąteczne parady i karnawały. Miasto było bogate i bardzo z siebie zadowolone. Lokaje w liberiach niemal pękali z dumy, stojąc na tylnych resorach złocistych karet. Kramy uginały się pod stosami drogich, wyborowych towarów. Mieszczanie, odziani w swoje najlepsze szaty, pląsali na placu w takt bębnów i skrzypiec. Nawet bezpańskie psy wydawały się szacowne i pełne wysokiego mniemania o sobie. Żonglerzy przerzucali się płonącymi łuczywami. Linoskoczkowie tańczyli na linach rozpiętych wysoko nad głowami widzów. Było ich tylu, że gdyby zeszli na dół, spokojnie mogliby zapełnić niewielką wioskę. Ktoś w opiętym, czarnym trykocie miotał się w gęstej sznurowej sieci, podobny jednocześnie do muchy i pająka. Nawiasem mówiąc, Mucha nie omieszkał ściągnąć czegoś z najbliższego straganu i pochwalić się tym Flobasterowi, ten zaś długo targał go za ucho, wskazując migające tu i ówdzie czerwono-białe uniformy straży.
Czekaliśmy na naszą chwilę.
Na pierwszy ogień poszły marionetki, za pomocą których znacznie łatwiej przedstawić ścinanie głowy. Zagrali jakąś krótką, głupawą farsę. Głowa głównego bohatera spadła na deski jak korek od butelki musującego wina. Chudziutka, wygłodniała dziewczynka obeszła publiczność z nadstawioną czapeczką. Mało dawali. Widocznie spektakl się nie spodobał.
Potem zaryczał niedźwiedź. Potężnie zbudowany pogromca w jaskrawoczerwonym trykocie przerzucał w powietrzu malutkiego chłopaczka, jak ofiarne jagniątko, a na koniec numeru udał, że urywa mu główkę. W odpowiedniej chwili dzieciak zwinął się w pół. Przez moment czułam strach. Kto ich tam wie, tych cyrkowców…
Po chwili jednak chłopaczek wyprostował się, jak gdyby nigdy nic. Niedźwiedź, podobny trochę do starego, wysłużonego psa, przeszedł się niechętnie na tylnych łapach i w nadstawioną czapkę niezwłocznie posypały się monety.
Południowcy z wybrzeża ustąpili nam kolejkę. Ich szef machnął do Flobastera: zaczynaj!
Przygotowaliśmy na Dzień Wszelkiej Radości Opowieść o dzielnym Ollalu i nieszczęsnej Róży. Nieszczęsną Różę grała naturalnie Gezina, oczywiście nie ja. Wygłaszała wielki monolog do zakochanego w niej bez pamięci Ollala i zaraz potem opłakiwała go, kiedy na scenie zjawił się kat w czerwieni i odrąbał amantowi głowę. Sztukę napisał Flobaster. Nigdy nie miałam odwagi go zapytać, za co konkretnie cierpiał urodziwy Ollal?