Выбрать главу

W końcu chudy wyrostek, nie zdążywszy nawet odetchnąć po wyczerpujących scenicznych ekscesach, zeskoczył z podestu, trzymając tackę w dłoni. Tym razem monety zadźwięczały liczniej i bardziej ochoczo. W stosiku miedziaków przebłyskiwało srebro. Luar zmieszał się, czując się znowu niezręcznie. Rzucił na tacę złotą monetę, skinął osłupiałemu chłopakowi i odszedł.

Mucha trącał mnie łokciem za zasłonką.

– Patrz na tego paniczyka ze szpadą… Żeby choć raz się uśmiechnął, co nie?

Nie odpowiedziałam. Zauważyłam „paniczyka” już wcześniej. Mucha, w odróżnieniu ode mnie, nie podejrzewał, że nadchodzą, być może, kolejne kłopoty. Jedno mnie uspokajało: w pobliżu nie widać było sławnego ojca, a w końcu pułkownik Soll to nie igła w stogu siana i trudno byłoby go nie zauważyć.

– Poszedłby sobie, skoro mu się nie podoba – burczał Mucha pod nosem.

Przebierałam się, szeleszcząc sukniami, gorączkowo wpinając szpilki i sycząc przez zęby. Mucha nawet nie raczył na mnie spojrzeć. Nie widział we mnie dziewczyny, lecz towarzysza tournee.

– Mało dali za Jednorożca - mamrotał dalej – ale teraz wyją, to może sypną groszem… Chociaż trochę więcej, żeby pokryć… wydatki…

Wiedziałam, że ciągle przeżywa niefortunną historię z kupcem galanteryjnym i wynikłe z niej konsekwencje. Byłoby dobrze, gdyby wizyta Solla juniora nie okazała się kolejnym problemem.

Zacisnęłam zęby i najlepiej jak umiałam odgrywałam farsę za farsą. Mój znajomy dalej się nie śmiał, ale też nie odchodził. Z każdą chwilą robiło mi się coraz ciężej na sercu.

W końcu mokry od potu Flobaster kazał Musze zebrać datki. Patrzyłam zza kotary, jak młody Soll rzuca coś na tackę. Kiedy Mucha wrócił do nas, oczy miał okrągłe jak spodki.

– Coś takiego! A cały czas nawet się nie zaśmiał!

Triumfalnym gestem uniósł nad głową nowiuteńką, złotą monetę.

W mgnieniu oka podjęłam decyzję.

– Au! – zawołał Mucha. – Co ty wyprawiasz?!

Ściskając w dłoni zdobyczną monetę, odchyliłam zasłonę i zeskoczyłam na ziemię. W ślad za mną biegły wyrzekania Muchy i stanowczy głos Flobastera: „Zamknij się!”.

Tłumek rozchodził się. Patrzyli na mnie ze zdziwieniem. Ktoś się roześmiał i próbował do mnie zagadać. Nie zaszczyciwszy odpowiedzią biedaka, w jednej chwili znalazłam się w miejscu, skąd młody Soll obserwował spektakl. Teraz było puste. Tylko żebrak siedzący pod ścianą ochoczo wyciągnął rękę. „Daj!” Rozejrzałam się niepewnie i dostrzegłam oddalające się plecy młodzieńca.

Moje trzewiki zatupotały po jezdni. Najszybciej biegnie ten, kto ma cel przed oczami.

Wzdrygnął się na mój widok. Dzięki Niebiosom, był to naprawdę on. Dygnęłam wdzięcznie, usiłując złapać oddech. Najwyraźniej nie wiedział, czego tym razem ma się po mnie spodziewać i spoglądał na mnie z obawą.

– Paniczu… – wyszeptałam, skromnie spuszczając oczy – - ubodzy komedianci nie zasługują na tak hojny dar. Z pewnością pomylił pan monety.

Wyciągnęłam w jego stronę dłoń ze złociszem.

Długo milczał, zdumiony, spoglądając to na mnie, to na monetę. Potem odezwał się ostrożnie, powoli, jakby delektował się każdym słowem.

– Nie… dlaczego? Myślałem… że ten datek jest… w sam raz odpowiedni.

Był zmieszany. Nie wiedział, co jeszcze powiedzieć, pożegnać się, czy też odejść bez słowa. Dygnęłam jeszcze głębiej i patrząc od dołu na jego twarz, doszłam ostatecznie do wniosku, że nie miał złych intencji.

Wyczułam także intuicyjnie, że zezwolenie burmistrza mamy już praktycznie w kieszeni.

Jechaliśmy weseli. Flobaster jak nigdy rozprawiał z ożywieniem, powożąc pierwszym zaprzęgiem. Siedziałam za jego plecami, okrywając się płachtą od jesiennego wiatru. Na zewnątrz wystawała tylko moja głowa. Rozglądałam się wokół z dumą i samozadowoleniem. Owe uczucia nie schodziły z mego oblicza od paru dni i nic na to nie można było poradzić.

Panicz Luar Soll szepnął w naszej sprawie słówko swemu ojcu, pułkownikowi, który, jak się okazało, oceniał wysoko nasze talenty i bez tego. Burmistrz podpisał zezwolenie bez słowa sprzeciwu, a nawet z uśmiechem. Tak więc mogliśmy przezimować w mieście, otoczeni opieką ważnej persony i zwolnieni z połowy podatków. Mało tego: otrzymaliśmy wczoraj zaproszenie, by zagrać w podmiejskiej posiadłości Solla z okazji jakiegoś rodzinnego święta. Sam panicz Luar wyjechał nam na spotkanie, żebyśmy nie zabłądzili i dotarli na czas.

Pstrokaty konik, zaprzężony do naszego wozu, smutno zerkał na wysokiego, cienkonogiego źrebca, dosiadanego przez młodego Solla. Luar to wyrywał się do przodu, pozwalając nam rozkoszować się swą wyszkoloną, prostą postawą, to znowu jechał obok nas. Czuł się niepewnie: z jednej strony nie chciał zanadto się spoufalać, z drugiej urażać nas wyniosłością.

Flobaster, dla odmiany, nie miał pojęcia, o czym należy rozmawiać z młodzieńcem niewiele starszym od Muchy, lecz będącym jednak naszym dobroczyńcą. Wymuszona rozmowa kulała, jak chroma suka, dopóki się nad nim nie użaliłam i nie zadałam najważniejszego pytania:

– Proszę wybaczyć, paniczu Luarze… Jak to się stało, że imię pańskiego ojca jest tak głośne w tym mieście?

Drgnął i wyprostował się w siodle jak najlepszy uczeń w klasie. Nabrał powietrza w płuca i od tej chwili mnie i Flobasterowi pozostawało słuchać i wzdychać.

Znał doskonale całą historię oblężenia, chociaż miał wtedy tylko sześć lat. Podawał imiona i nazwiska wszystkich komendantów i dowódców, nie zaniedbując dodać, który z nich okazał się tchórzem, który był dzielny i ograniczony odwagą wygubił powierzonych mu ludzi. Drobnostkowo wyjaśniał, na czym polegała misja jego ojca. Niestety, Flobaster ani ja nie rozumieliśmy nawet połowy wojskowych terminów, nazw ani zwrotów. Samych armat było na murach pięć rodzajów i od tego, jak zrozumiałam, która pierwsza wystrzeliła, zależał los całej bitwy…

A jednak pewną scenę z opowieści Luara ujrzałam jakby własnymi oczami.

Zdarzyło się to najgorszego dnia oblężenia, gdy siły obrońców były osłabione, najeźdźcy natomiast doczekali posiłków i ruszyli zdobywać mury. Widząc atakującą gród hordę mieszczanie stracili ducha. Nie wypaliło ani jedno działo i ani jedno wiadro z wrzącą smołą nie zostało wylane na głowy obiegających. Miasto mogło zostać zalane falą atakujących. Wtedy Egert Soll pojawił się na wieży, trzymając w rękach zamiast flagi kolorową dziecięcą koszulkę.

Trudno powiedzieć, o czym myślał w owym momencie młody jeszcze Egert i kto osłaniał pozostałą w mieście żonę i malutkiego synka. Na pewno sam dziś nie pamięta, co mu wtedy chodziło po głowie. Wołał coś niezrozumiale, a zamarli w zdumieniu ludzie rozumieli jedynie, że wydaje szaleńczo rozkazy. Nowy, samozwańczy przywódca zdążył od razu zachrypnąć. Dziecinna koszulka łopotała z wiatrem, błagalnie wyciągając rękawy. Każdy z obserwatorów pomyślał w tym momencie o bliskich, pozostawionych w mieście, których żaden prawdziwy mężczyzna nie powinien wydawać na pastwę wroga.

Niepojęta siła, bijąca od rozwścieczonego Egerta, smagnęła obrońców jak bicz. Najeźdźcy musieli odstąpić od murów w trwodze i zdumieniu, pozostawiając stosy poległych.

Podobno Egert milczał podczas kolejnych dni oblężenia. W milczeniu dokonywał wycieczek za mury na czele niewielkich oddziałów. Otaczająca gród horda miotała się niczym lew, zaatakowany przez szerszenie, ponieważ podjazdy pojawiały się znikąd, cicho szarpały przeciwnika i natychmiast znikały. W milczeniu zmieniał rozstawienie armat i katapult. Dowodzenie obroną z rąk nieudolnych lub zwyczajnie słabych dowódców przechodziło na niego jak nici, przechodząc przez czółenko, stają się płótnem. Zadawszy wrogom sporo nieoczekiwanych strat, w jeden dzień zaprowadził porządek w twierdzy. Zabezpieczył zapasy żywności i posłał karnie na mury dwudziestu drobnych złodziejaszków, ci zaś, którzy nie tylko grabili, ale i mordowali, korzystając z ogólnej paniki, zawiśli na szubienicy u głównej bramy… Wiele lat później Soll przyznał się przed swoim synem, że łatwiej mu było zrobić dziesięć wypadów, niż choć jeden raz powstrzymać się przed okazaniem litości.