Выбрать главу

W końcu Mucha ogłosił krótką przerwę. Widzowie pozostali na miejscach, radośnie popijając wino. Za kulisami natomiast nastąpiły gorączkowe przygotowania do występu mającego być gwoździem programu.

Gezina i Mucha pomogli Luarowi założyć fałdzistą szarą opończę z kapturem, która na szczęście znalazła się w naszych zbiorach. Nikt z nas nie wiedział, czy rzeczywiście tak się nosili mnisi z Zakonu Łaszą, lecz w końcu chodziło o symbol, nie o realizm. Najważniejsze, żeby widzowie zrozumieli, o co chodzi.

Barian i Gezina włożyli maski, bardzo drogie i piękne, chociaż wcale niepodobne do twarzy państwa Sollów. Mucha przygotował arkusz blachy, by wywoływać efekt gromów i błyskawic, niezbędnych w każdej opowieści heroicznej. Flobaster i ja setny raz szeptaliśmy Luarowi do uszu treść nowego przedstawienia, tak szczegółowo, że nawet dzieciak by zapamiętał.

Fabuła była prosta, lecz atrakcyjna: panienka Toria kocha pana Egerta, zły Fagirra rozdziela zakochanych i usiłuje zgubić dziewczynę, lecz dzielny młodzieniec odbija pannę i poślubiają…

– I zabija Fagirrę – szeptał Luar jakby w ekstazie. – Dajcie kindżał Bananowi…

Czerwieniał i bladł na przemian. Wciąż mu przypominałam, że to jedynie gra, zabawa i nie powinien się tak przejmować… I tak się denerwował. W końcu sceniczny debiut ma swoje prawa.

Flobaster nastroił lutnię, zacisnął usta i dał znak, by zaczynać.

– Sztuka o Egercie i Torii! - oznajmił Mucha.

Widzowie spojrzeli po sobie i zaczęli szemrać, powtarzając wielce intrygujący tytuł. Toria drgnęła i spojrzała pytająco na męża, który tylko żartobliwie przymrużył powieki.

Ukryłam się za kotarą w taki sposób, żeby widzieć, co się dzieje na scenie, a równocześnie móc obserwować reakcje Egerta. Flobaster dotknął strun lutni i pantomima się rozpoczęła.

Od razu stało się jasne, że choć nasz szef zdecydował się na wielce ryzykowną improwizację, ewentualny sukces może nam przynieść spore korzyści. Nie dbałam jednak w tej chwili o nasze zyski, zainteresowana bardziej, jak pan Soll przyjmie ofiarowany mu podarunek.

Barian i Gezina tańczyli powolny miłosny pląs. Jasna sprawa, bez takiego tańca nie obejdzie się żadna dramatyczna historia, a owa para odgrywała już takich mnóstwo… Publiczność o tym nie wiedziała, dla nich owe pląsy przedstawiały dokładnie miłość Egerta i Torii. Aplauz rozpoczął się już w drugiej minucie występu.

Wstrzymałam oddech. Oby tak dalej! Lutnia zadźwięczała złowieszczo i na scenie natychmiast zjawił się Luar. Dobrze wiedziałam, co czuje: nogi jak z waty, dłonie potnieją, wargi sztywnieją… Młody Soll jednak, na szczęście, szybko opanował tremę. Znowu pożałowałam, że chłopak nigdy nie zostanie aktorem. Każda trupa przyjęłaby go z otwartymi ramionami.

Publiczność zamarła. Wszyscy oczywiście znali historię Sollów i nie trzeba było wyjaśniać kim jest łotr w habicie z kapturem, dlaczego jest taki wściekły i dokąd wlecze nieszczęsną bohaterkę. (W tym momencie, nawiasem mówiąc, zdarzyło się niewielkie potknięcie: po pierwsze, Luar nie miał odwagi chwycić jak należało Geziny, a po drugie nie wiedział, co z nią począć. Nastąpiła dłużyzna: „Fagirra” ciągnął po prostu „Torię” za kulisy, ona się opierała, a biednemu „Egertowi” pozostawało tylko stać i załamywać ręce).

Pełni dobrej woli widzowie nie dostrzegli jednak tego mankamentu. Rodzice Luara ściskali sobie dłonie, nie zważając na otaczających ich ludzi. Torię rozbawiło pojawienie się syna na scence wędrownego teatru. Miałam też wrażenie, że Egert najchętniej włączyłby się do przedstawienia. Oboje wydawali się na pierwszy rzut oka weseli i podnieceni.

Rozległ się mocny akord lutni. „Egert” wydobył kindżał. Luar, jak prawdziwy łajdak, próbował się zasłonić „Torią”. Naprawdę wczuł się w rolę! Barian zręcznie wbił mu ostrze pod pachę. Nie od razu zorientował się, że został zabity, lecz w końcu padł na deski w konwulsjach. Barian i Gezina nie zdążyli jeszcze rozpocząć finałowego tańca, gdy widzowie zerwali się z miejsc, objawiając hucznie entuzjazm.

Aktorzy ukłonili się. Para amantów zdjęła maski, lecz głównym bohaterem wieczoru okazał się, oczywiście, Luar, który przestał tymczasem udawać złoczyńcę i kłaniał się, zamiatając scenę połą habitu. Widać było, że ta improwizacja stała się dla niego niemałym wyzwaniem. Pomyślałam mimowolnie, że jakby wydoroślał, być może na skutek nowych dla siebie przeżyć…

Kiedy już oderwałam wzrok od młodzieńca, przeniosłam go znowu na Solla seniora. Ujrzałam na jego twarzy ślad niedawnego uśmiechu, igrającego w kącikach warg. A jednak przeniknął mnie chłodny dreszcz.

Goście wciąż się śmiali, spocony Luar ciągle się kłaniał, pani Toria coś mówiła… Na moich oczach z twarzy Egerta, doskonale widocznej ponad głowami innych, spłynęły szczęście i wiara w siebie. Jakby płaty ciała z niej odpadały, obnażając wyszczerzoną czaszkę. Patrzył na syna uporczywie. Nigdy jeszcze nie widziałam aż tak badawczego, przewiercającego na wskroś spojrzenia. Zdawało się, że Egert spogląda prosto w oblicze Czarnego Moru.

Poczułam się fatalnie. Śmiech gasł stopniowo, jak gasnące jedna po drugiej świece. Goście kolejno odwracali głowy w stronę gospodarza i słowa więzły im w gardłach. Toria ściskała mu dłoń i zaglądała w oczy.

– Egercie… Co z tobą? Źle się czujesz?…

Wargi mu drgnęły, jakby chciał odpowiedzieć, lecz w końcu znowu zastygły w dziwnym grymasie, Luar zeskoczył ze sceny i podbiegł, zamiatając ziemię połami opończy. Chwycił drugą dłoń ojca. Wydało mi się, że Egert szarpnął się, jak pod dotykiem rozpalonego żelaza.\

Wszyscy nagle zaczęli mówić naraz, współczująco, bagatelizująco, trwożnie zniżając głosy. Służąca przyniosła szklankę wody, lecz gospodarz odepchnął podsunięte naczynie. Ktoś zawołał, że na zawrót głowy najlepszy będzie kielich mocnego wina. W kręgu zaniepokojonych twarzy co rusz traciłam z oczu pobladłe oblicze Egerta. Wszyscy skupili się wokół niego: Mucha, Flobaster, Fantin, jakieś kucharki, stangret… Zdawało się, że służba go bardzo kochała. Stałam samotnie na boku przy kurtynie, mnąc bezwiednie dłońmi materiał. Miałam wrażenie, że stało się coś złego. I strasznego.

W końcu Soll wyswobodził się z rąk żony i syna. Tłumek rozstąpił się nieco. Nie oglądając się na nikogo, Egert ruszył niepewnym krokiem w stronę domu.

Ocknął się. Deszcz bezlitośnie chłostał mu twarz, koń ledwie się trzymał na nogach, wokół rozciągały się puste pola z grudami brązowej gleby, głębokie zmarszczki pod niskim niebem: ponury, jesienny świat, przesycony beznadzieją. Najgorsze było, że nie mógł się zorientować, co kryje się za gęstą zasłoną chmur, świt, czy też zachód słońca.

Uniósł głowę, nadstawiając na deszcz zapadnięte policzki. Przyniosło mu to chwilową ulgę. Czuł tylko chłodne krople, spływające po skórze, lodowate podmuchy wiatru i tępy ból w plecach. Zatopił się w zimnie i bólu, delektując się nimi, jak smakosz próbujący nowego dania. Pozwalało mu to nie myśleć o niczym innym. Jeszcze jedną chwilę spokoju.

Potem się zbudził, gdy nieszczęsny koń zarżał boleśnie, roniąc pianę i krew z poranionych boków. Rumak rzucił się naprzód, nie pilnując drogi i powierzając losowi siedzącego w siodle jeźdźca.

Egert krzyczał. Nikt go nie słyszał w deszczu spływającym z szarego nieba.

Nie miał przy sobie broni, żeby skończyć ze sobą.

Luar naskoczył na mnie, przewracając oczami.

– To miała być… zabawa! To… przez ciebie!… Czymś go uraziłem, chyba nie powinienem był…

– Nie mów głupstw – wtrąciła pani Toria, zdająca się być żywym wcieleniem beznamiętności. – Spektakl nie ma nic do tego. Podobał się ojcu. Po prostu zakręciło mu się w głowie, zdarzało mu się to już dawniej, trzeba pozwolić mu dojść do siebie i nie drażnić go dodatkowo… Weź się w garść, Luarze!