– Nie – powiedziała słabym głosem. – Nie, chłopcze… Odejdź.
Nie miał odwagi o nic zapytać. Wrócił do siebie, zamknął drzwi i przyłożył głowę do poduszki, szlochając bez łez.
Kolejnym gońcom z uniwersytetu zakłopotana pokojówka wyjaśniała, że pani Toria jest chora i nikogo nie przyjmuje. Rektor przysłał osobistego służącego, by dowiedział się, czy przysłać odpowiedniego lekarza. A może aptekarza albo znachora?
Luar przespał dzień i noc, aż do południa dnia następnego. Pragnął ucieczki od jawy. W zapomnienie. Wieczorem ktoś zapukał do drzwi jego pokoju. Oświadczył ochryple Dalli, że nie jest głodny i nie zje kolacji.
– Dzionku… – usłyszał cichą odpowiedź.
Zerwał się, rozrzucając poduszki. Narzucił szlafrok i otworzył matce drzwi.
Jej twarz była mocno zapadnięta, ale wciąż jeszcze piękna. Spokojna spokojem drewnianej lalki. Luar pomyślał z lękiem, że nawet gdyby jego matka włożyła dłoń do ognia i tak nie objawiłoby się na tej twarzy żadne uczucie.
– Mamo…
Ujęła go lodowatą dłonią za podbródek i obróciła ku światłu. Przewiercała go wzrokiem. Luar miał wrażenie, że nie tylko go ogląda, ale przenika do samych trzewi. Znowu się wystraszył. Nie wiedział dlaczego, lecz żołądek podjechał mu do gardła.
– Mamo!…
Jej oczy trochę ożyły i pocieplały.
– Nie… Nie, nie…
Wyszła, powłócząc nogami jak staruszka. Luar pozostał osłupiały, z dłońmi przywartymi do policzków, skomląc cichutko.
Minął kolejny dzień. Ojciec nie wracał, a Luar prawie przestał na niego czekać. Skończyło się błogosławione zapomnienie. Miewał obecnie sny. Rzucał we śnie kamieniem w zgarbioną postać okrytą podartą opończą, czuł na sobie karcący wzrok ojca, a krew okazywała się niesamowicie jaskrawoczerwona… We śnie fechtował z ojcem, lecz szpada w dłoni przeciwnika zamieniała się w rózgę, tę przeklętą rózgę, zapamiętaną z dzieciństwa…
Wyszedł w końcu z pokoju, nie mogąc dłużej znieść niemocy i bezczynności. Przeszedł się do jadalni, dotknął rękojeści swej szpady wiszącej na ścianie, popatrzył na portrety ojca i matki…
Artysta był dobrze płatny i zarozumiały. Luarowi zdarzało się siadywać za jego plecami podczas seansów. Pewnego razu wsadził rękę do słoika z ostro woniejącą, chłodną, lejącą się jak miód i na pewno smaczną farbą… Na zawsze zapamiętał swoje rozczarowanie. Musiał długo spluwać, barwnik miał wstrętny smak i kleił się do języka. Malarz wznosił oczy ku niebu, pokojówki chichotały, niańka go ostro skrzyczała i chciała przetrzepać skórę…
Drgnął, czując czyjeś spojrzenie. Matka stała na szczycie schodów i przyglądała mu się badawczo, natrętnie, jakby właśnie zadała ważne pytanie i czekała na odpowiedź. Dwie świece w kandelabrze rzucały żółtawy poblask na zapadłe policzki.
Luar milczał. Nie wiedzieć czemu miał ochotę uciekać. Usta matki poruszyły się.
– Podejdź.
Wszedł na górę, jakby szedł na ścięcie.
Toria stała wyprostowana jak struna, spoglądając na zbliżającego się syna. Lękliwe, smutne, pełne winy spojrzenie. Toria uniosła świecznik i przysunęła dwa płomienne języki bliżej jego twarzy.
– Nie…
Słowo zamarło na wargach. Dręczące myśli, od kilku dni rozdzierające jej duszę, skupiły się wreszcie na jedynym wniosku.
Zachwiała się, niemal parząc twarz syna płomieniami świec. Odskoczył.
– Mamo?…
Z jej oczu spadła zasłona, tyle lat kryjąca prawdę. Opadła jak zetlały łachman. Spoglądał na nią smutno młody Fagirra. Kat, który nie zamęczył jej wtedy na śmierć, lecz uczynił męką całe jej życie.
Dwa podobne oblicza, ojca i syna, stały się jednym. Wyszczerzyła zęby, jak szalona wiedźma, po czym cisnęła kandelabrem w nienawistną twarz oprawcy.
Luar odchylił się, krzycząc z bólu. Dymiące świece potoczyły się po schodach. Młodzik przycisnął dłoń do zranionej twarzy. Spod okrwawionych palców patrzyły oczy skatowanego niesłusznie szczeniaka.
– Mamo! Mamo!!!
– Przeklinam cię – wychrypiała Toria.
Z wypartych głębin pamięci wypłynął uśmiech Fagirry, oświetlony przez gorejące węgle.
– Przeklinam… na wieki… Precz mi z oczu… wyrodny… Przeklinam!!!
Alana zaniosła się dziecinnym płaczem w swoim pokoju.
Mucha założył się z właścicielem winiarni, że zdejmie z półki, odkorkuje i wypije butelkę wina bez pomocy rąk. Znaleźli się wątpiący widzowie. Czapka chłopaka wypełniła się miedziakami. W razie przegranej miały przypaść karczmarzowi.
Siedziałam w kącie, przeżuwając niesamowicie ościstą rybę i patrzyłam obojętnie, jak staje zakład. Ta sztuczka była znacznie starsza niż Mucha i dziwne, że nie była tutaj znana. Chłopak nauczył się jej niedawno, lecz nie obawiałam się, że mu się nie uda.
Rybi łeb, żałośnie kończący całkiem objedzony szkielet, gapił się na mnie z pustego poza tym talerza. Mucha założył ręce za plecami, a gospodarz je skrępował. Obserwatorzy wymieniali się przypuszczeniami, nie całkiem gorączkowo, ale też nie obojętnie.
– Wypije.
– Ja też bym wypił, ale jak odkorkować?
– Wypije, wypije, darmozjad…
– Ach ty, szczeniaku, warto by cię sprać rzemieniem…
Dumnie uśmiechnięty Mucha podszedł do szafki z butelkami. Zębami szarpnął za klamkę i otworzył drzwiczki. Bezbłędnie wybrał największą i omszałą ze starości butlę. Karczmarz zawołał ostrzegawczo:
– Hej, tylko nie ta! Ta będzie za ciężka, figlarzu!
Widzowie go zakrzyczeli, zmuszając do milczenia.
Okrzyk gospodarza ostatecznie upewnił Muchę w trafności wyboru. Odchrząknął, pochylił się do przodu i objął wargami krótką, szeroką szyjkę. Obecni ryknęli zachęcająco.
Z pewnym opóźnieniem zdałam sobie sprawę, że Fantin dawno poszedł spać, Flobaster w ogóle nie zjawił się w winiarni, Bariana boli ząb, a Gezina wieczerza na mieście z nowym wielbicielem, co oznaczało, że mnie przypadnie zaszczyt taszczyć pijanego Muchę do domu.
Za późno było przeciwdziałać. Mucha wyniósł butelkę na pusty stół pośrodku izby, podczas gdy widzowie podbechtywali go tłustymi żarcikami. Spoglądałam z rezygnacją, jak chłopak walczy z korkiem, wije się pracowicie, ściskając butlę kolanami i zręcznie posługując się korkociągiem trzymanym w zębach. Na miejscu Flobastera dawno już zrobiłabym z tego atrakcyjny przerywnik między farsami. Inaczej wina nie starczy dla wszystkich, a komu potrzebny Mucha pijany jak bela?
Korek wyleciał na koniec, widzowie oklaskali ten fakt, a Mucha wypluł korkociąg. Teraz miało być to najlepsze: szyjka do połowy skryła się w gardle chłopaka. Zadarł głowę, unosząc butlę z widocznym wysiłkiem. Widzowie zamarli. Później chuda grdyka młodzika zaczęła się poruszać rytmicznie z charakterystycznym dźwiękiem, pochłaniając smakowity trunek. W trakcie owych nieprzyzwoitych „ugl, ugl” w mętnej cieczy pojawiły się bąbelki, a po brodzie cudaka spłynęły cienkie strużki.
W winiarni nastała kompletna cisza, przerywana jedynie odgłosami dobywającymi się z gardła Muchy. Ponuro odtwarzałam w myślach drogę od winiarni do miejsca, gdzie stały nasze wozy. Chłopak nie był zbyt ciężki, lecz tak subtelna panienka, jak ja, nie przywykła taszczyć na plecach pijanych młodzieńców…
Karczmarz jęknął cicho. Mucha chrząknął i przesadnie ostrożnie odstawił butlę na stół. Z trudem rozwarł usta. Widzowie pochylili się z ciekawością, jakiś bystrzak chwyci! butelkę i obrócił denkiem do góry. Na podłogę spadła tylko jedna kropla.
Wszyscy obecni zaklaskali ze śmiechem. Mucha dokładnie wytrząsnął z czapki zdobyte pieniądze i schował do kieszeni, po czym ruszył w moją stronę.