Выбрать главу

O dwa kroki od mego stolika nogi mu się rozjechały, oblicze rozpłynęło w bezmyślnym uśmiechu i zwalił się na mnie bezwładnie, jak wór kamieni.

No i masz ci los, pomyślałam przez zęby (jak się okazało, można też myśleć przez zęby). Odsunęłam z odrazą talerz z rybim szkieletem i chwyciłam Muchę pod pachami.

Wszyscy widzieli, jak chował pieniądze. Siedzący przy sąsiednim stoliku pomarszczony staruszek już zerkał na nas złodziejsko. Garstka miedziaków to niewiele, ale piechotą nie chodzi. Zebrałam wszystkie siły i powlokłam chłopaka do drzwi.

Od kilku dni padał gęsty, dokuczliwy deszcz. Mucha beztrosko pociągał nosem jak smarkacz, chwilami nogi mu się plątały, a nawet usiłował się lekko wyrywać. Milczałam, oszczędzając siły. Na szczęście ulica należała do tych lepszych, toteż świeciło sporo latarni.

Z trudem przeszliśmy połowę drogi. Mucha śmiał się, prosił, żeby urwać mu głowę, kłuł niepewnie palcem słupki latarniane.

– Czego mi wchodzisz w drogę… W drogę wchodzisz, łaaajdaku…

Dobierałam słowa, jakie powiem mu jutrzejszego dnia i tylko to podtrzymywało mnie na duchu. Nie odrywałam oczu od spękanego bruku, starając się nie wchodzić w kałuże. Właśnie dlatego Mucha jako pierwszy zauważył leżącego człowieka.

– O!… Tutaj wszyscy śpią…

Wlokłam go dalej, zaciskając zęby. Tamten drugi pijak leżał na wznak z rozłożonymi rękami, jakby zamierzał polecieć. Zerknąwszy nań kątem oka, nieco się zdumiałam. Leżący przypominał z wyglądu Luara Solla. W każdym razie był w tym samym wieku, nieco starszy od Muchy.

Co za koszmarny wieczór, pomyślałam. Jutro zabiorę Musze połowę wygranej, w końcu na nią zapracowałam, psiakrew! Następnym razem za żadne skarby nie zgodzę się ciągnąć ze sobą niegodziwych wyrostków…

Człowiek leżący pod płotem spróbował się poruszyć i znowu znieruchomiał. Chyba wypił pierwszy raz w życiu, stwierdziłam z niechęcią. Nigdy nie zrozumiem, co to za przyjemność płacić za wino, które sprowadza na nas takie kłopoty… Mucha czuje się dobrze, wesoło mu. Zobaczymy, jak jutro zaśpiewa, przeklęty szczeniak.

Minęliśmy leżącego. Do naszego przytuliska było już niedaleko. Nagle się zatrzymałam, nieomal wypuszczając czkającego Muchę. Deszcz nie ustawał, gęste strugi spływały wokół połyskującej w mroku latarni.

– Zaczekaj.

Oparłam Muchę o ścianę. Natychmiast opadł na ziemię, siadając prosto w błoto i nie przestając się głupkowato uśmiechać. Zostawiłam go w spokoju i wróciłam biegiem do leżącego młodzieńca.

Nie próbował się podnieść. Pochylał się nad nim dziesięcioletni oberwaniec i obszukiwał go w poszukiwaniu sakiewki. „Straże!” – wrzasnęłam strasznym głosem. Złodziejaszek rozpłynął się w ciemnościach, ja zaś dopiero teraz pomyślałam o jego starszych kolegach, krążących zapewne w pobliżu.

Młodzik leżał z niewygodnie odwróconą głową. Wpatrywałam się w jego twarz w mętnym świetle latarni. Ulewa nie zgasiła mocnego odoru alkoholu.

Prędzej mały kieszonkowiec okazałby się porwanym księciem niż potomek rodu Sollów znalazłby się leżący w kałuży pośrodku miasta. Prędzej Flobaster kupi dla mnie posiadłość, niż stracę na tego pijaka choćby sekundę drogocennego czasu. Prędzej Gezina napisze traktat filozoficzny…

Zgrzytając zębami, mocno chwyciłam leżącego pod pachami. Wielkie nieba, co za dzień! Pociągnęłam go bliżej światła. Jego nogi bezwolnie przesunęły się w głębokiej kałuży. Zdawało mi się, że złowiłam i wyciągam z wody ogromną rybę. Młodzieniec nie bronił się. Kiedy jednak jasna plama światła padła na jego twarz, skrzywił się, jakby spoglądał prosto w rozjarzone słońce.

Stałam nad nim z opuszczonymi rękami. Moje żebra wznosiły się i opadały jak wiosła katorżniczej galery.

Co robić?! Pobiec do pana Egerta? „Szybciej, panie Soll, sama nie dam rady unieść pańskiego syna, który padł właśnie pod płotem… „. A może by zwrócić się do burmistrza? Niech zawiadomi naczelnika straży i patrol odniesie panicza do ojcowskiego domu…

Przeszył mnie dreszcz. Na świecie istnieją nie tylko drobne złodziejaszki i ich starsi koledzy, ale także bezwzględni strażnicy, których nie przekupisz wygraną przez Muchę garstką miedziaków…

Wielkie nieba, jeszcze ten Mucha! Leży opodal pod ścianą z głupkowatym uśmieszkiem… Żeby was pokręciło!

Luar poruszył się i uniósł opuchnięte powieki. Miał jasne, szare oczy, lecz obecnie były mętne i rozpaczliwie puste. Zmroziło mnie to spojrzenie. Co takiego mogło się wydarzyć w rodzinie Sollów, skoro dziwaczne zachowanie ojca sprawiło, że jego syn znalazł się w tak żałosnym stanie?

– Co robić? – zapytałam z rozpaczą.

Luar nie odpowiedział. Znów zamknął oczy.

Barian nie spał, nękany bólem zęba. Z twarzą okręconą szalikiem wcale nie wyglądał na bohaterskiego amanta, raczej na chorego wieśniaka.

– Hm – zamruczał, chwytając za kołnierz mego towarzysza, którego prawidłowo byłoby określić jako martwe ciało. – To się, łobuz, nawalił…

Oczy wyszły mu z orbit, gdyż pijak okazał się znacznie cięższy i bardziej bezwładny od chudego Muchy.

Nie miałam sił niczego mu wyjaśniać. Przemokłam do nitki, ubłociłam się cała, język zaś był w stanie miotać same przekleństwa. Mucha leżał dziesięć kroków dalej. Nie będąc w stanie wlec obu naraz, czyniłam to po kolei, etapami.

Zjawił się Flobaster, zbudzony naszymi hałasami. Wesoły Mucha został wrzucony do wozu, by odespał. Potem Barian i Flobaster kręcili zafrasowani głowami, wpatrując się w ziemiste oblicze Solla juniora. Po kilku nieudanych próbach doprowadzenia go do przytomności, Flobaster zawlókł półmartwego młodzika na tylne podwórze, „żeby się dobrze oczyścił”. Barian, trzymając się za obolały policzek, oświadczył, że i tak nie da się nic więcej zrobić do rana. Kiedy chłopak dojdzie jutro do siebie, niech sam zdecyduje, jak się wytłumaczy mamusi…

Nie odpowiedziałam. Miałam w sercu sporą zadrę, jeśli chodziło o mamusię, a zwłaszcza już tatusia niefrasobliwego Luara.

Brutalna operacja, zaaplikowana przez Flobastera, sprawiła, że Luar trochę oprzytomniał, choć nadal nie mógł się utrzymać na nogach. Położyli go na miejscu Bariana, który i tak nie mógł usnąć i zamierzał skoro świt udać się do cyrulika, aby mu wyrwał ząb…

Spędziłam bezsenną noc samotnie. Dzieląca ze mną wóz Gezina nie wróciła do rana z kolacji z nowym przyjacielem.

Najgorsze ze wszystkiego było to, że nie mogła sobie tego przypomnieć. Chroniący przed szaleństwem rozum uczynił wszystko, by zniweczyć pamięć o tamtych dniach. Inaczej nie mogłaby żyć dalej i dać życia przeklętemu potomkowi…

Siedząc przy płonących świecach, od rana do wieczora zwijała nici, bezużyteczne kłębki wełny, cudem ocalałe na dnie starego kufra. Przewijała je z kłębka do kłębka, jak zwariowana pajęczyca. Wpatrywała się w płomienie świec i usiłowała sobie przypomnieć.

Najlepiej pamiętała rozżarzone węgle. Dziwne uczucie obcości: to nie ona, to nie jej się przydarza, ona tylko obserwuje… Najwyraźniej nie mogła do końca uwierzyć w tę okropność, nawet gdy przypiekali jej ciało rozpalonymi szczypcami i kiedy…

Zbawienna luka w pamięci.

Pytali ją o coś? Właściwie nie. O nic jej nie pytali, po prostu oczekiwali wyznania winy… winy bliżej nieokreślonej. Przyznawała się do wszystkiego, lecz oprawcy nie ustawali, oczekując jeszcze czegoś. Luka w pamięci…

Kłębek wypadł ze zdrętwiałych palców i potoczył się bezszelestnie po dywanie.

Mucha spał do południa, dlatego też nie było komu chlapać ozorem i wypytywać, co takiego sprowadziło do nas młodego Solla?

Flobaster trzymał się najlepiej. Patrząc na niego z boku, można było pomyśleć, że nasza trupa bezustannie daje schronienie latoroślom bogatych rodów. Barian pobiegł do cyrulika, Fantin nie okazywał ciekawości, ja sama zaś dobitnie wyjaśniłam Gezinie, że jeśli ośmieli się zadać chociaż jedno pytanie, własnymi rękami wyrwę jej z głowy wszystkie kudły. Nadęła się swoim zwyczajem, lecz po romantycznej randce nie była skora do kłótni.