Luar siedział na wozie Flobastera. Był sinoblady, wychudły, wyglądał jak zbity pies. Flobaster niemal przemocą wlał weń pół kieliszka wina. Naturalnie odmówił jakiegokolwiek jedzenia. Flobaster kiwał głową wyrozumiale i okrywał go pledem. Nasz szef nie był głupi. Podobnie jak ja, dobrze wiedział, że nie tylko kac dręczy panicza. W końcu trzeba było jednak zapytać, czy pani Soll nie będzie się niepokoić? Nie zacznie dowiadywać się, gdzie się podział jej syn?
Reakcja Luara na to pozornie niewinne pytanie potwierdziła nasze najgorsze obawy. Zwinął się jak od fizycznego bólu. Odwrócił się do ściany i zamamrotał coś niewyraźnie. Porozumieliśmy się wzrokiem z Flobasterem. Szef zorientował się, że za parę godzin musimy dać spektakl i poszedł wydać rozporządzenia. Zostaliśmy we dwoje.
Luar siedział do mnie bokiem z niewygodnie podkurczonymi nogami, wpatrzony w jeden punkt. Wyglądało, że jest mu na duszy ciężko i wstydzi się. Być może powinnam była zostawić go samego, a jednak nie odeszłam.
Skłamałabym, gdybym powiedziała, że na dnie mej duszy nie kryła się zwykła ludzka ciekawość. Owszem, byłam ciekawa, jak uliczny gap, ale dręczyło mnie też całkiem co innego. Czułam się winna wobec niego. To uczucie towarzyszyło mi od kilku ostatnich dni, a obecnie wróciło z nową siłą, lecz pozostawało mgliste. Winna, ale czego?
Luar milczał. Światło słoneczne wydobyło liczne sińce na jego twarzy. Paznokcie brudnych rąk były obgryzione do żywego mięsa. Wytężyłam pamięć i nie przypomniałam sobie, żeby wcześniej miał taki nawyk. Był na to zbyt dobrze wychowany.
Nie mogę powiedzieć, żebym do tej pory kogoś szczególnie pożałowała, lecz w tym momencie serce ścisnęło mi się boleśnie. Ten biedny chłopak musiał przeżyć prawdziwą katastrofę. Oczko w głowie tatusia… Poczułam chęć, by napoić go czymś gorącym, obmyć go, utulić, powiedzieć na koniec jakąś pocieszającą głupotę…
Zapewne coś z tego wyraziła moja twarz, ponieważ młodzik, zerknąwszy na mnie z ukosa, nagle zaszlochał. Kto jak kto, aleja dobrze wiem, że ktoś zraniony trzyma fason dopóki czuje wokół siebie obojętność. Gdy tylko jednak pojawi się chociaż cień współczucia i zrozumienia, wtedy bardzo trudno powstrzymać łzy…
Westchnął spazmatycznie i znowu spojrzał na mnie. Zrozumiałam, że zaraz pęknie. Przez chwilę poczułam strach: są rzeczy, których lepiej nie wiedzieć…
Nie mógł się już powstrzymać. Słowa płynęły zeń razem z potokami łez.
Nie pierwszy raz wysłuchiwałam czyichś zwierzeń. Mam w sobie coś takiego, że niejedna rozżalona dziewczyna przychodziła wypłakać się na mej piersi. Jednak ich żałosne problemy były w zasadzie podobne, natomiast opowieść Luara sprawiła, że włosy stanęły mi dęba.
Nie mogłam uwierzyć. Z pewnym wysiłkiem można było wyobrazić sobie Egerta Solla wyjeżdżającego bez słowa z wykrzywioną twarzą, w końcu byłam świadkiem czegoś podobnego. Ale pani Toria katująca jedynego syna? Traktująca go jak „wyrodka”, waląca świecznikiem po twarzy i wypędzająca z domu?!
Zamilkł. Z pewnym niepokojem skonstatowałam, że po wysłuchaniu opowieści ten młody człowiek przestał być dla mnie przygodnym znajomym. Nie należy przygarniać bezpańskich psów, by je pogłaskać i nakarmić, a potem przepędzić bez sumienia: „Wrócił na swoje miejsce i co z tego?”
Wielkie nieba, on przecież rzeczywiście nie ma więcej nikogo na świecie! Dziadka ani babci, ani nawet ciotki. Cóż za ironia losu! Wczoraj byłam dla niego niewiele lepsza od byle służącej, a teraz wypłakuje się przede mną, choć bardzo się tego wstydzi!
Usiadłam obok niego i objęłam go mocno, jakby był sierotą z przytułku. Drżał lekko, był brudny i wynędzniały. Poczułam, jak jego ramiona trochę się rozluźniają pod moimi palcami. Nie pamiętam, co mu mówiłam. Najlepiej, gdy słowa pocieszenia nasuwają się same, prawie bezmyślnie, wtedy są najbardziej skuteczne. Przycichł i coraz rzadziej pochlipywał. Szeptałam coś w rodzaju „wszystko będzie dobrze”, głaskałam mokre włosy, dyszałam do ucha, myśląc tymczasem: ale wpadłam. Mam nowe zmartwienie. Kiedy już pogodzi się z rodzicami, na pewno znienawidzi mnie za te swoje łzy. A jeśli się nie pogodzi, nie ma rady, trzeba go będzie przyjąć do zespołu na amanta…
A swoich łez i tak mi nie wybaczy. Wielkie nieba, jestem młodsza od niego o rok, lecz w środku starsza o sto lat…
Odsunęłam go ostrożnie od siebie. Opadł bezwładnie na kufer Flobastera. Podłożyłam mu pod głowę jakieś szmaty, wymamrotałam ostatnie pocieszenia i przekonawszy się, że zapadł w półsen, wyszłam na zewnątrz. Flobaster siedział opodal na wąskim pieńku i pilnował, by nasza intymna rozmowa nie dotarła do niepowołanych uszu.
Krótko, nie wdając się w zbędne szczegóły, zreferowałam mu sytuację. Długo kiwał się z palców na pięty i na odwrót, pogwizdywał i przeczesywał dłonią włosy.
– To znaczy, że także go wydziedziczyła? – zainteresował się na koniec.
Wzruszyłam ramionami. Zapewne problem spadku zajmował młodego, niedoświadczonego Solla w najmniejszym stopniu.
– Może by tak wybrać się do notariusza – mruczał tymczasem Flobaster – albo przekupić jakiegoś pisarza sądowego, czy jak… Pani Soll wzywała notariusza, czy nie?
Rozzłościłam się w duchu. Oto jak pracują głowy ludzi praktycznych. Wyszło na to, że jestem takim samym niewinnym motylkiem jak Luar, żal mi było nieszczęsnej rodziny i nawet nie pomyślałam o spadku…
– A pułkownik dokąd wyjechał? – wypytywał szef troskliwie.
Znowu wzruszyłam ramionami. Jedynym prawdopodobnym miejscem, jakie kojarzyło mi się dodatkowo z Sollami był gród Kawarren.
– No, dobrze – podjął. – Niech spędzi z nami parę dni, jakoś się pomieścimy. Potem niech najmie się na strażnika, czy jak… A teraz bierz się do roboty, zaraz się zbierze publiczność, a Mucha ledwie łazi z przepicia…
Spoglądałam ze smutkiem na jego oddalającą się postać.
Nad ranem Toria zapragnęła umrzeć.
Podobne pragnienie nawiedzało ją już nie po raz pierwszy, za każdym razem niewyraźne, smutne i histeryczne. Obecnie myśl o śmierci objawiła się jasno, otwarcie i bez upiększeń. Wspaniała, poważna myśl. Toria usiadła na zmiętej podczas snu pościeli i uśmiechnęła się szeroko, spokojnie.
W schowku biurka znajdowała się szkatułka z ziołami. Pękaty flakon z ciemnego szkła spoczywał na wacie pośród rozrzuconych pigułek, których właścicielka dawno zapomniała, na co przepisał je znakomity lekarz uniwersytecki. Mikstura we flakonie likwidowała ból zębów. Rzadka i cenna, rzeczywiście okazała się skuteczna. Całkiem niedawno Toria wyzwoliła od tego rodzaju cierpień łakomą pokojówkę. Aptekarz, który sporządził miksturę, znał się dobrze na ziołach. Wręczając Torii flakonik, dziesięć razy powtarzał, że nie wolno użyć więcej niż pięć kropli! Gdyby nastąpiła omyłka, należało odmierzyć dawkę od nowa. Niech przepadnie nawet część lekarstwa, niż miałoby się okazać, że wydał komuś truciznę…
Toria uśmiechnęła się blado. Aptekarz bał się przede wszystkim posądzenia o sprzedawanie trucizny, miejmy zatem nadzieję, że nikt nie skojarzy go z niespodziewaną śmiercią pani Soll.
Wydobyła flakonik. W ciemnym szkle ciężko bełtała się gęsta, lepka ciecz. Niebiosa, jest więcej niż połowa…
Ciemna woda na dnie stawu. Muliste dno. Malutkie, bose nóżki wzbijają cienkie strugi burego mułu. Ciepła breja przelewa się między różowymi paluszkami, ochlapuje nogi do kolan. Słoneczne błyski na powierzchni i mokry skraj dziecięcej koszulki… Dno jest pełne węzłowatych korzeni. Tak łatwo się skaleczyć i zmącić i tak już mętną wodę dziewczęcą krwią…