Drgnęła. Przeciągnęła dłonią po czole, by powstrzymać wspomnienia i nieco oprzytomniała. Co za bzdury. Nie ma żadnego stawu. To było latem, gdy roześmiany Egert…
Nie ma stawu. Jest Alana, o której nie pomyślała w ciągu ostatnich dni. Jej córeczka…
Ubrała się po cichu z przyzwyczajenia, chociaż nie było kogo budzić. Wzięła świecę i weszła w półmrok pogrążonego we śnie domu.
Niania chrapała w pierwszym pokoju. Toria ogarnęła wzrokiem wzdymającą się równomiernie kołdrę, potem, stąpając bezszelestnie, uniosła ciężką zasłonę i weszła do ciepłego pokoju dziecinnego. Łóżeczko stało pod szarzejącym już oknem. Zakrywszy dłonią płomień świecy, Toria patrzyła na spoczywającą na poduszce ciemnowłosą głowę wraz z leżącą obok główką porcelanowej lalki z szeroko otwartymi oczami.
W sypialni pozostała jeszcze ponad połowa flakonu… Niech przeklęta będzie jej słabość.
Westchnęła głęboko, ze szlochem. Alana wzdrygnęła się i jeszcze na wpół senna, uniosła się na łokciu. Otworzyła usteczka, gotowa zapłakać. Wytrzeszczyła zdumione oczy.
– Mama?!
Toria przysiadła na łóżeczku, przygryzając wargę. Chwyciła córkę w objęcia, przycisnęła do piersi ze wszystkich sił, wdychając jej zapach, woń włosów, koszulki i dziecięcej skóry. Czuła na wargach łaskotanie rzęs i szczoteczki brwi. Lalka spadła na podłogę. Alana jęknęła cicho. Toria odsunęła się i zobaczyła wystraszone oczy, pełne łez.
– Mamusiu… Kiedy wrócą… tata i Luar?
W drzwiach stanęła piastunka. Skraj jej koszuli niemal dotykał podłogi.
Gezina pokłóciła się z Flobasterem. Stwierdził, nie bez przyczyny, że jej nowa znajomość, zamieniona w namiętny romans, przeszkadza w pracy. Rzeczywiście, ostatnio pojawiała się tuż przed spektaklem i znikała zaraz po przedstawieniu. Nie podobało się to naszemu szefowi, zagniewanemu, że utracił cząstkę swej władzy. Mnie również się to nie podobało, bo kto lubi wykonywać cudzą robotę i nosić kostiumy za dwie?
Kłótnia była głośna. Gezina, ośmielona najwyraźniej przez swego bogatego wielbiciela, nie wahała się zagrozić, że całkiem porzuci zespół, wyjdzie za mąż i plunie na to wszystko. Flobaster zaniemówił wobec takiej bezczelności, po chwili jednak stał się słodszy od cukrowej waty i miodowym tonem poprosił dziewczynę, by zaraz się wynosiła. Boska blondynka ceniła się wysoko, zepsuta powodzeniem, toteż łatwość, z jaką Flobaster zdecydował się z nią rozstać, wywołała pewien szok. Pogróżki zamieniły się w szloch, potem histeryczny płacz. Flobaster obserwował to bezdusznie, bez cienia współczucia, bezwzględnie przywołując ją do porządku. Dla dobra sztuki, oczywiście.
Przygaszona heroina rzetelnie odegrała spektakl, pomogła mi zmienić kostium, a wieczorem, przewracając oczami, zwróciła się do Flobastera z uniżoną prośbą: tylko tę jedną noc… ostatni raz…
Szef odczekał stosownie długą chwilę. Prawdziwy mistrz pauzowania, dręczyciel serc publiczności! W końcu pozwolił.
Znowu do rana byłam jedyną panią naszego wozu. Być może dlatego późnym wieczorem czuwaliśmy już tylko ja i Luar. Płócienne wejście było starannie zasznurowane, by chronić nas przed powiewami lodowatego wiatru, zapowiadającego nadejście zimy. Płonęła jedna świeczka, stojąca na pudełku do charakteryzacji.
Przez pierwszą połowę naszej długiej i jałowej rozmowy, ponury młodzieniec wypytywał nerwowo, co też wyprawiał poprzedniego wieczora. Z miłym uśmiechem usiłowałam go odwieść od tego bezpłodnego samobiczowania. Ale z tępym, samobójczym uporem powracał do bolesnych pytań. Na koniec spytał z niepewnym uśmieszkiem:
– A może się rozpłakałem?
To przypuszczenie zmusiło mnie najpierw do zaprzeczenia, a potem oburzyło. Łzy? Panicz Luar najwidoczniej wciąż nie przyszedł do siebie, inaczej skąd wzięłoby się takie dziwne pytanie? Nie było żadnych łez, przecież nie mogło być… Ostrożnie starał się wybadać, czy kłamię. W końcu uwierzył i odpuścił z ciężkim westchnieniem.
Jego szaroniebieskie oczy wydawały się ciemne w świetle płomyka jedynej świeczki. Suche, zbolałe oczy. Wychudła twarz nie tyle zmężniała, lecz wydawała się ściągnięta, naprężona i skoncentrowana jakby na ważnej odpowiedzi… Zapomniał jednak pytania… Dłonie z ogryzionymi paznokciami spoczywały na kolanach. Na grzbiecie prawej widniał półokrągły siniak, ślad zaciśniętych zębów. Intuicyjnie wyczuwając moje spojrzenie, schował prawicę.
Wysłuchał mnie uważnie. Pomilczał, patrząc w płomyk świecy. Oblizał suche wargi.
– Tak, ja… myślałem o tym… ale czy dam radę?
Naprawdę się oburzyłam. Co to znaczy: czy dam radę? Nie porozmawiał przecież z rodzonym ojcem, niczego nie wyjaśnił, a skoro pani Soll nie czuje się dobrze, tym bardziej trzeba się spotkać z nim i…
Spuścił głowę w trakcie mojej namiętnej tyrady i smutno potrząsnął gęstwą splątanych włosów. Pani Toria… Wydaje mu się, że jest całkiem zdrowa. Nie ma co mówić o… rozstroju nerwowym… Oczywiście, łatwiej uznać, że tak jest, ale…
Znowu pokręcił głową. Na zewnątrz wył wicher, płomień świecy się zakołysał.
– Nawet nie wiem, gdzie teraz jest – powiedział bezradnie.
Miałam ochotę przymknąć powieki, lecz się opanowałam. Pan Egert jest oczywiście w Kawarrenie, swym rodowym gnieździe. Gdzie indziej miałby być?
Twarz mu się rozjaśniła. Kąciki ust uniosły się nieco. W jego obecnym stanie ducha mogło to oznaczać uśmiech.
– Więc myśli pani, że…
Zdumiewający chłopak. Wypłakawszy się na mej piersi (sza! Nie było żadnych łez!), ciągle mówił do mnie per „pani”.
Pokiwałam energicznie głową. Luar powinien pojechać do Kawarrenu i porozmawiać szczerze z rodzicem. Im szybciej, tym lepiej.
Wahał się. Jak się okazało, uważał, że ojciec swym nagłym, szalonym odjazdem uniemożliwił chociażby myśl o jakimkolwiek spotkaniu, przynajmniej do czasu, aż sam nie wróci i nie wyjaśni wszystkiego. Próbując zmienić jego przekonanie o sytuacji i wybić mu z głowy wątpliwości, spociłam się jak koń pociągowy.
Dopełnił dzieła stworzony przeze mnie obrazek. Oto pan Egert znajduje się w swym rodowym zamku (czy co tam ma w Kawarrenie), siedzi z głową opartą na rękach, ciężko żałuje i pragnie zobaczyć syna, lecz nie chce zrobić pierwszego kroku, obawia się odrzucenia i niezrozumienia, dręczy się w samotności i żywi nadzieję, że za chwilę zaskrzypią drzwi i stanie na progu…
Policzki chłopca pokryły się rumieńcem, po raz pierwszy od wielu dni. Wyraźnie się ożywił, wsłuchując w moje słowa. Przeżywał w myślach spotkanie z ojcem i powrót do rodziny. Obserwując tę jego metamorfozę, pomyślałam z lekkim smutkiem, że być może odkupiłam część swojej nienazwanej winy… A może zwiększyłam. Kto może wiedzieć, czym okaże się dla niego nadzieja, jaką mu zaszczepiłam…
Chłopak jednak nie miał sił ani czasu na tak skomplikowane rozważania. Nowy, ucieszony Luar objawiał swą wdzięczność i z niejakim zdziwieniem ujrzałam jego dłoń na swym kolanie.
– Tantalo… Jesteś… pani jest… jak życie. Przywracasz mi życie… Jesteś… piękna. Piękna. Pani jest piękna.
Patrząc w jego rozjaśnione oczy, zrozumiałam, że nie kpi ze mnie ani trochę. W tej chwili widział przed sobą bóstwo. Co z tego, że zmęczone, ze śladami źle startej charakteryzacji.
– Tantalo…
Uśmiechnął się naprawdę od wielu dni.
– Czy… mogę…
Pochylił się ku mnie. W połowie tego ruchu odwaga go opuściła, za późno było jednak się cofać i zdumiewając samego siebie, dotknął wargami mej skroni.